Ile J23 nie zrozumiał.

5 listopada 2011

W odpowiedzi na mój tekst (Panika na Prawicy, czyli „Na giewałt! Integrujmy się!”) J23 stawia komentarz, wymagający osobnego kontr-komentarza. Z niego powinno wyjść to, ile J23 nie zrozumiał, a może i również czego Szanowna Brać Prawicowa nie ogarnia. 

A zatem J23 pisze: Krytyka nieskuteczności słuszna, ale co innego krytyka, a co innego pokazywanie KILL jako jakiegoś pozytywnego wzorca. Wzorca? Być może i „wzorca”, jednakże tylko w sensie pokazania skali i stopnia niedociągnięć i niedoskonałości po „naszej”, umownie mówiąc, stronie. Otóż, wszystkie możliwe do wyobrażenia sobie porażki są syntezą braku pokory, zadufania w sobie i lekceważenia sprytu, przebiegłości i inteligencji przeciwnika. Gdy się tego nie dostrzega, to mimowolnie (?) robi się jemu idealny prezent. Stara zasada brzmi, „… Znaj wroga i znaj siebie, a choćbyś stoczył sto bitw, nic ci nie grozi. Kiedy nie znasz wroga, a siebie znasz, masz szanse raz wygrać, a raz przegrać. Kiedy nie znasz ani wroga ani siebie, pewne jest, ze każda bitwa okaże się dla ciebie groźna.” (Sun Tzu, „Sztuka wojny.”) A cóż to może oznaczać „znaj wroga i znaj siebie”, rad byśmy wiedzieć od J23. Przecież, J23 zachęca nas byśmy tego wroga nie poznali, insynuując mi sympatię do KILL’a („tylko dziwię się zauroczeniu KILL”). Ja natomiast afirmuję tezę, „Zbadaj ukształtowanie jego [wroga – MF.] sił, gdzie mocne i gdzie wątłe, rozpoznaj pole jego życia i śmierci.” i robię to na chłodno. A to jednak jest coś innego. W ogóle, to mam takie wrażenie, że Szanowna Prawicowa Brać jakby porusza się, jak dzieci we mgle i do tego w ciemnym lesie. I z masochistycznym uwielbieniem odrzuca każdy pomysł wzięcia noktowizora do ręki, by rzadziej obijać się o drzewa i ocierać o krzaki i chaszcze. Czasami zaś za szczyt sukcesu obwołuje to, że w ogóle udało się jej wykaraskać na otwartą polanę. I cóż z tego, że będąc bohatersko posiniaczoną, mając zwichnięcia i zadrapania, a niekiedy, złamania? W końcuż jakoś doleźliśmy. Prawda? I to „jakoś” jest rozbrajające i bardziej szkodliwe niż 100 artykułów w „GW” i 100 godzin „Szkła kontaktowego”. 

J23 snuje dalej swoje rozważania o tym, że „KILL ma 10 gazet, bo dzięki doborowi merytorycznemu ludzi ma za sobą najlepszych czy dlatego, że ma wsparcie różnych możnych tego świata?” Ooooo… i od razu na podorędziu jest klasyczne „alibi” (sic!) Mości Prawicy o „możnych tego świata”. A może postarać się o własnych „możnych”, to nie byłoby „zapewne… pójście na łatwiznę w tłumaczeniu klęsk…” No, „ale ja nie bronię JK czy PiS”. A gdzież tam? Kto śmie o tym tak myśleć? A jak śmie, to go rzecznik dyscypliny…, z wpisem do akt. I koniec marzeń o jakiejś synekurze w przyszłości. No, ale odłóżmy facecje na bok. 

O naiwności tezy: nie krytykujcie innych gazet, róbcie swoje, wspominał choćby Ziemkiewicz w Michnikowszczyźnie i pozwalam swojej skromnej osobie zgodzić się z nim w tym zakresie.”, J23 sięga po argument „z autorytetu”. I źle się stało dla argumentacji J23, bardzo źle się stało, bowiem sięgając po źródłowe tezy „RAZ’a” można wyczytać (obszerny cytat): 

Mimo iż wspomniane wyżej pisemka nazywały się prawicowymi, politycy, też nazywani prawicowymi, bynajmniej nie starali się ich wspierać. Wręcz przeciwnie. Oczywiście mówili dużo o potrzebie istnienia niezależnych mediów, i nawet niekiedy próbowali wyszarpać na takowe jakąś państwową kasę – wtedy media już zasiedziałe na rynku, na czele z tymi, które same w ten czy inny sposób skorzystały na starcie z majątku państwa, czy to, jak „Wyborcza”, przez przydziały, czy jak „Polityka”, przejmując pismo na rzecz spółdzielni dziennikarskich, oczywiście wsiadały na nich z jazgotem, wywodząc, jak głęboko niesłuszne jest wykorzystywanie publicznego majątku do budowania wspierających władzę mediów. Ale dla orłów naszej prawicy niezależne znaczyły takie, które by dały się ustawiać w szykach prowadzonych przez nich bitew i posyłać do boju na rozkaz. Odniosłem wręcz wrażenie, że pismo „prawicowe” było dla większości polityków „prawicy” wrogiem znacznie większym, niż wspomniane tytuły, czy nawet Urbanowe „Nie”, bo nasi, pożal się Boże, prawicowcy kombinowali tak, że tamte pisma czyta elektorat lewicowy, więc co sobie o nich ten elektorat myśli, to im to rybka, natomiast pismo, które adresowane jest do elektoratu prawicowego może ten elektorat przekabacać na rzecz konkurencyjnego lidera prawicy – ergo, jeśli nie trzymam na takim piśmie niepodzielnie łapy, to lepiej je zniszczyć. Z takiej właśnie przyczyny wśród serdecznych przyjaciół, jak w znanej bajce, psi zjedli „Nowy Świat”, jedyną gazetę próbującą do ostatka bronić rządu Olszewskiego. Ale to tworzyło tylko dodatkowy koloryt prawicowej bidy, nie było jej przyczyną. („Michnikowszczyzna”, str. 302-303). J23, trzeba umieć korzystać ze źródeł. I robić to z głową. 

„Nie, tam się liczy wyłącznie to, czy zna się na czymś i czy potrafi to robić dobrze”. No to wstępujmy, działajmy na rzecz, głosujmy na KILL skoro interesują ich konkrety, umiejętności, a ich „polityka kadrowa” jest pozbawiona choćby śladowego nepotyzmu. – grzmi J23 nie starając się nawet oddzielić rozumu od emocji. A gdzież to ja napisałem, że mamy do KILL wstępować? Że mamy działać na jego rzecz? Że mamy na KILL głosować? Wszak nigdzie tego nie w moim tekście nie ma, a insynuować też trzeba umieć. Otóż nie jest moim głównym motywem nakłanianie do tego, co J23 mi insynuuje, lecz zaledwie to, by uznać, że nasi przeciwnicy są w czymś od nas sprawniejsi. Niestety. I tego nie należy traktować jako dopustu bożego. He, w nepotyzmie są też od nas lepsi. Czego nie można powiedzieć o (przecież tak celnie ujętym onegdaj przez J. Kaczyńskiego) TKM-ie. Pamięta może J23 co to był „TKM”? Wszak to była polityka kadrowa dawnego AWS’u. A o tym RAZ też pisał tu i ówdzie.

 

To wręcz ideał organizacji. – J23 drwiąco stwierdza. I niestety, ale trzeba przyznać mu rację, gdyż to jest w końcuż sztuka, by przez dobre dekady (z małymi przerwami) „za buzię” trzymać 38. milionowe społeczeństwo. 

Ja jednak, wnioskując z tego jak Autor opisał KILL, że nie wykluczałbym, że dość istotnym składnikiem KILL jest idea – oczywiście przebrana w szatki bezideowości i neutralności – całkowitego posłuszeństwa wobec kanonów politycznej poprawności, – spekuluje J23, mylnie diagnozując. Ależ ja wyłuszczyłem główną ideę KILL’a, a jest nią (tu autocytata): „nie dopuszczenie do tego, by kiedykolwiek, w jakkolwiek dającej się przewidzieć przyszłości, władzę przechwyciły jakiekolwiek siły rozliczeniowe i zorientowane na budowę IV, V, VI lub en-tej Rzeczpospolitej.” Z kolei polityczna poprawność jest tylko narzędziem do tego celu. Prawda, że zmienia to postać rzeczy? 

a także (a może: tym samym) „myślenie” polegające na bezkrytycznym przyjmowaniu papki medialnej. – kontynuuje dalej J23, żywiąc pogardę do członków KILL’a. O nie, Mości Dobrodzieju, w KILL myślą i to aż nazbyt dobrze, czego efektem jest trwały stan nie dopuszczania do tego, by Szanowna Prawica wydobyła się poza swoje 30. proc. opłotki. Gdzie, jak gdzie, ale tam imbecylów nie ma. I nie piszę tego z jakimkolwiek podziwem, lecz chłodną konstatacją faktów. I wcale to nie stoi w sprzeczności ze stwierdzeniem o „bezkrytycznym przyjmowaniu papki medialnej”. 

J23 próbuje mnie obejść z innej flanki, pisząc Odnoszę też wrażenie, że Autor dość rozciągliwie traktuje pojęcie KILL – tzn. Autor lepiej wie jakie zjawisko miał na myśli tak je nazywając, ale jest tam coś o lewako-leberalnych, – i pakuje tam także działania neutralne. Czy przynależność  do stowarzyszenia właścicieli piesków chihuahua (tak to się jakoś pisze) czy kółka muzycznego (niekościelnego) wyklucza tzw. prawicowość i oznacza bezwarunkową akceptację lewactwa? Jednak, tak naprawdę, to niczego takiego w moim tekście nie ma. Zamiast tego jest pokazanie mechanizmu zapewniającego KILL’owi elastyczność funkcjonalną, w ramach umacniania jego pozycji w społeczeństwie. Zaś owe 10 gazet, będące zmartwieniem J23, tylko to wzmacniają.

Innymi słowy, czy wszelka działalność choć trochę zorganizowana, nie będąca działalnością pisowską, bogo-ojczyźnianą, czyli ogólnie mówiąc: „moherową”, jest składnikiem lewacko-leberalnego widzenia świata? Filateliści też? – J23 stara się mnie przyszpilić z jeszcze innej flanki. A ja odpowiadam, że jeśli ci filateliści korzystają w donacji słynnego węgierskiego (!?) filantropa (bądź Brukseli) i programowo zajmują się kolekcjonowaniem i propagowaniem znaczków popularyzujących kochających „inaczej” (lub podobne anty-wartości), to dla mnie to środowisko zaczyna być jednym z klastrów KILL’a. A gdy jeszcze do tego w jego władzach środowiskowych są ludzie kojarzeni z lewactwem bądź leberalstem, to stanowi to dowód to potwierdzający. 

Niemniej im więcej głosów krytycznych „prawej” strony z „prawej” strony, tym lepiej dla „prawej” strony (cudzysłów z powodu wątpliwości co można określić jako prawą stronę). – humorystycznie kończy J23. I w tym miejscu trzeba Jemu przyznać całkowitą słuszność. J23, w konfidencji podpowiem, że takie wątpliwości zostały kiedyś nazwane jako „łże-prawica”. Może czas już odkurzyć to pojęcie?


Panika na Prawicy, czyli „Na giewałt! Integrujmy się!”

3 listopada 2011

Stara prawda powiada, że nie da się być prorokiem we własnym kraju. A ja mówię, że to są brednie. Bo też blisko 2,5 roku przed kolejnymi koncertowo przerżniętymi przez Pis (czyt.: Porażki i Sromota) wyborami napisałem (w tekście – „I co prawico dalej nie chcesz Integratora?”): 

Właśnie od wczoraj mamy na horyzoncie przedsmak następnych klęsk zarówno w wyborach samorządowych jak i krajowych parlamentarnych jak też i prezydenckich. Zaś nikt nie chce słyszeć o tym, że Szanowna Prawica winna się coraz bardziej rozszerzać i pogłębiać, jedynie zaś by dobrze bronić swojej oblężonej twierdzy. I chyba czeka na kolejną Bastylię. Rzecz w tym, że zgodnie z tezą Klasyka, „Historia nigdy sie nie powtarza, a jeśli już to jako swoja karykatura”, jednak to wcale nie interesuje Szanownej Prawicy, która przeżuwa swoje pyrrusowe zwycięstwo. 

Prawda, że ciągle to jest aktualne? Ale zaraz, zaraz, bo „po drodze” wypadło kilka klocków z tej prawicowej układanki, zaś największa rozsypka nastąpiła 10 kwietnia ub.r. Jednak mimo że głębia tamtej tragedii była porażająca, i być może, paraliżująca, to historia pokazała, że z wyciąganiem wniosków na Szanownej Prawicy jest tradycyjnie licho. Bo? Bo cały czas z nieubłaganą precyzją chodzi maszyneria KILL’a, tzn. Klastrowego Integratora Lewako-Leberalnego. Ale chwileczkę, czy to oby rozegzaltowana Prawica nie biegała tam i siam i nie wymachiwała przykładem kampanii społecznej „Zmień kraj, idź na wybory”, wskazując drugie, trzecie, a może i en-te dno tej kampanii? Że była w niej zaangażowana ogromna masa organizacji, firm i instytucji. I co? I pstro. Bo nawet i z owego corpus delicti  Szanowna Prawica nie potrafiła wyciągnąć właściwych wniosków. A jest on jeden. Mianowicie taki, że owi kontrahenci, w powyższej kampanii społecznej, mają na celu nie dopuszczenie do tego, by kiedykolwiek, w jakkolwiek dającej się przewidzieć przyszłości, władzę przechwyciły jakiekolwiek siły rozliczeniowe i zorientowane na budowę IV, V, VI lub en-tej Rzeczpospolitej. Tam nikt nikogo nie egzaminuje z tego, czy ten lub ów jest mniej lub bardziej lewacki/leberalny, czy zna lub nie zna słuszniejszych gości, czy ma mniej lub bardziej prawe (sic!) pochodzenie ideologiczne, czy gorliwie i bałwochwalczo potrafi bić pokłony Wielkiemu Liderowi, czy to lub owo. Nie, tam się liczy wyłącznie to, czy zna się na czymś i czy potrafi to robić dobrze. I to idzie w dziesiątki tysięcy ludzi. A na Szanownej Prawicy popłoch, bo Wielki Lider może lub może nie ustąpi, kieszonkowego wicelidera może lub może nie wyrzuci, a… i jeszcze się jakąś gazetę ogólnokrajową straciło. I gdzie się nasze ukochane buźki pożywią i załapią na stołeczki? Uuuupsss… Houston, mamy problem! Mamy problem! I panika na Prawicy – „Na giewałt! Integrujmy się!” A kto się nie chce integrować, to tego rzecznik dyscypliny przed frontem przeczołga. 

Ino, momencik. Coś może o strukturach i ich budowaniu, o nowych instytucjach i ich rozwijaniu, o wyjściu do innych  środowisk? Aaa… nie, Panie Dzieju, to za trudne. Chociaż nie. Jakieś tam próby były i gdy nie odniosły błyskotliwego sukcesu i żadnych z tego fajerwerków nie było, to o sprawie zapomniano. No, jakieś think-tanki? Tak, może ze dwa. W KILL’u jest ich co najmniej kilkanaście. Jakieś agencje PR, domy mediowe itp.? Plaża. W KILL’u kilkadziesiąt. Jakieś sondażownie? Może jedna. W KILL’u ponad 5. Jakieś gazety codzienne? Góra dwie. W KILL’u do 10. Jakieś tygodniki? Ze trzy-cztery. W KILL’u całe zatrzęsienie. Jakieś instytucje finansujące? Może jedna. W KILL’u dziesiątki. Jakieś stacje telewizyjne? Słownie: jedna. W KILL’u co najmniej trzy. Jakieś stacje radiowe? Może ze dwie. W KILL’u ponad 5. No i cała masa dodatkowej prasy: męskiej, kobiecej, młodzieżowej itp., to w KILL’u. O portalach internetowych to już nie wspomnę. „Ludziska! Na giewałt! Integrujmy się!”, słychać coraz głośniej, bo… „… bo po nas czołgiem przejadą.” 

No, to się integruje Brać Prawicowa. Choć dziwna to integracja, bo do niedawna polegało to na wojenkach różnych prawicowych kanap i kanapek, aż został twardy prawicowy trzon (jakkolwiek by to i brzmiało) w postaci Porażek i Sromoty. A może i Porażek i Safandulstwa? Sam nie wiem. Ale, ale, właśnie słyszymy, że tam następne koterie drą ze sobą koty i żaden tam Palikot nie jest potrzebny, by się Porażki i Sromota nie wygrzebała ponad 30 proc. poparcia w społeczeństwie. A to zdecydowanie za mało do Budapesztu w Warszawie. Bo? Bo wpierw trzeba samemu uporządkować własne podwórko, a przede wszystkim to zacząć szanować ludzi. No, bo gdy gadam sobie z jednym z tamtych posłów, który w kadencji się natyrał, jak dziki osioł, a został zepchnięty na liście na pozycję bezmandatową wskutek tego, że spadł na jedynkę w okręgu desant z Centrali a to spowodowało dalsze przesunięcia, to słyszę „Panie, odchodzę z polityki bo mnie swoi robią w wałka. A Nowogrodzka niewiele widzi.” Zresztą, co się dziwić, jeśli porozwiązywała ona sporo struktur lokalnych/terenowych? To tak, jakby głosić przejście do kontrofensywy przy jednoczesnym rozformowaniu jednostek liniowych/frontowych. Kancelistami i adiutantami się bitew nie wygrywa, że o wojnach to nie ma co wspominać. A właśnie KILL ma całą masę struktur terenowych (liniowego wojska) współpracujących z zapleczem, takim jak np. zawiązywana ad hoc Koalicja 21 października. Swoją drogą, to musieli się tam zdrowo zachichotać, gdy obserwowali jak się Szanowna Prawica bierze do robienia akcji „Pilnujmy wybory” (czy jak to się tam nazywało). 

A wiecie, Szanowna Prawico, dlaczego w KILL’u się tak nachichotali? Ano dlatego, że KILL się na codzień integruje w ramach różnych trywialnych inicjatyw (ot np. akcja dokarmiania kanarków, promocji muzyki Chopina, propagowania klejenia latawców, przeprowadzania dzieci przez jezdnię itp.), by w ten sposób stanowić zgraną siłę różnych formacji wewnątrz- i międzyśrodowiskowych. W ten sposób każdy tam sprawdza swoje umiejętności, kwalifikacje, pomysłowość itp. I jest to samoistny, samosterowny mechanizm współdziałania w ramach konkretnych celów czy też projektów. Tam się liczy funkcjonalność i operatywność. I tam nikt nikomu do legitymacji nie zagląda. Stąd też, gdy jedna z formacji (aka klaster) wpadnie na pomysł, by dokarmiać kanarki, to niedługo po tym cała Polska to robi. Gdy jakiś inny promuje klejenie latawców, to wszędzie – czy to w Warszawie, czy w Szczecinie, czy w Łodzi, Gdańsku itp. – rozwija się akcja klejenia latawców. I podobnie jest w przypadku gonienia kaczystów. Natomiast… Natomiast, gdy ktoś się tam z kimś pożre, to nie goni z tym do studia telewizyjnego, do redakcji jakiejś gazety, do komputera (na portal internetowy) itp., by koło pióra robić tamtemu. I albo między sobą załatwiają spory albo się cicho ze sobą rozchodzą. Zupełnie inna klasa. Zaś to przyciąga innych, gdyż rodzi to zaufanie i jest atrakcyjne. Szanowna Prawica tego właściwie nie rozumie. Oczywiście w KILL’u robi się kontrolowane szopki najeżdżania jednego na drugiego, lecz czyni się to wyłącznie po to, by w ten sposób przykryć jakieś większe wewnątrz- bądź międzyśrodowiskowe przetasowania. Po domknięciu akcji wszystko wraca w swoje stare koleiny, by…. By kaczystów gonić dalej. 

Niestety, ale tego wszystkiego, co wyżej, to Szanowna Prawica nie kwapi się dostrzec, bo też gdyby miało być inaczej to musiała by się starać jakoś wewnętrznie zmodernizować. Lecz może właśnie dzięki temu wpadłaby jej jakaś władza do ręki, a z tym to… byłyby same utrapienia. Choć miło byłoby poczuć zawrót głowy od sukcesów. Nieprawdaż? I te wszystkie splendory i atrybuty władzy…. Nieważne. Na razie trwa panika na Prawicy, czy w popłochu „Integrujmy się!”.


Owoc ma rację.

8 marca 2011

Dzisiaj w S24 pojawił się wpis Owoca, pt. Redaktorze Sakiewicz, nie będzie „dnia gniewu”… Wpis nie jest długi, wobec czego można go zacytować w całości. O to on:

Ani żadnego drugiego egiptu czy libii.

Póki co mamy demokratyczny Kraj i wbrew elytom, które nienawidzą demokracji, brońmy jej i strzeżmy, a przede wszystkim procedur. Zamiast rozmyślań o dniu gniewu lepiej przygotować się zawczasu i postawić pięciu ludzi przy każdej urnie i pilnować co się dzieje z protokołami. Byłem mężem zaufania Bolka(przepraszam wszystkich) w 1990 i pamiętam, że pomimo nagonki, zastraszania i nieporównywalnie gorszych warunków komunikowania między sobą, potrafiliśmy się znakomicie zorganizować. Gdyby Bolek nie był Bolkiem to pięć lat później przy takiej mobilizacji zwykłych, ale aktywnych ludzi wygrałby z Olkiem nawet podając mu w tv nogę albo dwie.

Jak myślę należy Owocowi przyznać rację. Dlaczego? Ano z powodów następujących.

Po pierwsze, skoro do wybuchu gniewu Polaków nie skłoniły słynne „józiolenia”, w których padła słynna fraza, że „Moja sitwa i owszem miała Polskę w dupie”, to widać nie ma takiej obelgi, której Polacy nie byliby w stanie znieść. Po takich wynurzeniach naród/społeczeństwo, które znałoby swoją wartość, nie zdzierżyłoby i się ruszyło ławą na elity i elitki, by zaprowadzić porządek. Jakaś reakcja była?

Po drugie, z kawiarniano-redakcyjnej perspektywy można snuć różne, nawet najśmielsze, wizje. Jednak wywodzenie ich z przesłanek właściwych innym narodom/społeczeństwom nie musi uwzględniać różnicy kontekstów pomiędzy stanami tutejszym a tamtymi. Myślę, że my Polacy dla tzw. świętego spokoju bylibyśmy skłonni nie iść drogą na skróty, abstrahując całkiem zwyczajnie od powszechnego werbalizowania swojego niezadowolenia, malkontenctwa i wkurzenia. Zresztą, ileż to różnorakich indywidualnych, partykularnych, interesów mógłby taki gniew naruszyć, by za cenę zburzenia status quo ryzykować iluzją jakiegoś porządku, ładu i sprawiedliwości? Wszak to lepiej jest się zasklepić w skorupie apatii, znieczulicy i tumiwisizmu niż porywać się z motyką na słońce. Trzeba więc na co dzień kombinować, jak tylko się da, byleby „jakoś” to było. Jakiekolwiek zaś gniewy skutecznie w takim kombinowaniu przeszkadzają.

Po trzecie, gniew (szczególnie, zbiorowy), wymaga poczucia wspólnotowości, patriotyzmu, i to wymiarze codziennym. Z tym jednak jest już trudniej, bo naszą specialite jest patriotyzm odświętny. No, jesteśmy wniebowzięci, gdy Kowalczyk, siostry Radwańskie, Kubica, Małysz, Sikora, nasze „złotka”, Jędrzejczak itp. biją kolejne rekordy, przywożą medale i słyszymy odgrywany Mazurek Dąbrowskiego, ale Chopin został skutecznie już umiędzynarodowiony i przestał być naszym „brandem”. Zresztą, tam, gdzie chodzi o zwyczaje konsumpcyjne, to przeważnie wybieramy ofertę towarów importowanych, będąc tak naprawdę klientami innych państw. A te dbają wyłącznie o swoje interesy, w tym także i o to, by Polska była utrzymywana jako kraj o statusie neokolonialnym. I to przy wydatnym udziale samych Polaków. Jak wobec tego wykrzesać z tego choćby odrobinę gniewu, by mógł on doprowadzić do przesilenia? Aha, do patriotyzmu odświętnego wielki zabiegi logistyczne nie są wcale konieczne, wystarczą bowiem plazma i kilkanaście flaszek browara. Tyle potrzeba na kilkugodzinny seans wspólnotowości.

Po czwarte, na więcej niż kilkugodzinny seans wspólnotowości, to nas nie stać. Również na to, by pilnować naszych spraw w komisjach obwodowych (jako ich członkowie i mężowie zaufania), lecz mimo to w centralnym sztabie do woli można poupajać się atmosferą triumfalizmu, frenetyczną wzajemną adoracją i w świetle jupiterów poopalać własną próżność i ego. Ba, nawet, gdy się po raz kolejny przegrywa, to robiąc wesołkowatą minę, można lać brednie o tym, jaki to oszałamiający sukces i zwycięstwo się odniosło. Kogokolwiek stać jest w takiej sytuacji na jakikolwiek gniew, by stanąć murem za przegranym? Jak można bronić ekipę, która sama o siebie nie potrafi się zatroszczyć? Nadstawiać za nią karku? Za nią wyjmować kasztany z ognia? Po co? Najwyraźniej jej nie zależy, nie czuje się pewnie, boi się wygrywać, są w niej jakieś zahamowania i opory.

Po piąte, gniew wymaga organizacji, zaplecza, logistyki a nade wszystko – przywództwa. A z tym wszystkim nie jest najlepiej. Pokazała to doskonale dynamika ruchów „posmoleńskich”, których determinacja szybko zaczęła się wyczerpywać z wielu różnych powodów, jednak jeden czynnik był rozstrzygający. Był nim ostatni z wyżej wspomnianych składników gniewu. Owo przywództwo praktycznie nie istniało i nie istnieje, gdyż ci, którzy stali wówczas na czele rodzącego się ruchu byli pozbawieni wsparcia ze strony najbardziej poszkodowanej ekipy. Najoględniej mówiąc z różnorakimi inicjatywami i pomysłami odbijali się od drzwi tych, którzy powinni być tym wszystkim najbardziej zainteresowani. „Wojsko” było, zaś „dowództwo” tkwiło niedostępne w schronie. Z kim wobec tego masy miałyby pójść na barykady? Z „oficerami” sztabowymi, którzy są słabo zorganizowani, nie mają zaplecza i logistyki, i dodatkowo nie kwapią się, by być pomiędzy sojuszniczym „wojskiem”? Bez tego wszystkiego, ono staje się pospolitym ruszeniem, łatwym do rozbicia. Wobec tego, kto mądry będzie się w takie coś angażować?

Po szóste, niezwykle łatwo można zracjonalizować swoje niezaangażowanie, gdy twierdzi się, że chociaż jest źle, to może być jeszcze gorzej. Więc lepiej jest nie kusić losu. Że wszystko się wali, to co z tego, skoro to taka krajowa norma? Że lepiej się nie wychylać, bo… ma się rodzinę, brakuje sił i zdrowia, „jeden wart drugiego”, „tylko się żrą ze sobą”…. Zresztą, kryzys, to benzyna na kartki, ocet na półkach i puste haki w mięsnym. A tak, to jest taka nasza mała stabilizacja, więc po co ją burzyć. „Się zakombinuje, i jakoś to będzie.” Posłuchajcie uważnie, Mości Blogerzy, wokoło siebie, czy się mówi inaczej.

Dalszych powodów, dla których Owoc może mieć całą masę racji, można by pewnie znaleźć jeszcze więcej. I jeśli ktoś chce, to może ich szukać. Ważniejsze jest, jak sądzę, to, że być może za bardzo skłonni jesteśmy rzeczywistość zbytnio wirtualizować, przyjmując za pewnik jakieś nasze wyobrażenia zniekształcone wpływem socjotechniki. Pytanie jest, jak bardzo staliśmy się jej zbiorowym więźniem, gdy w odruchu warunkowym reagujemy na takie bądź inne wrzutki i traktujemy je ze śmiertelnym namaszczeniem. Czy również nie jesteśmy na tyle wrażliwi, by dostrzegać, że jest to wszystko nam serwowane ze stoickim cynizmem, by spuścić nieco pary naszego idealistycznego rozedrgania. Że wirtuozerią jest, by skanalizować zbiorowy wnerw w taki sposób, by wszystko rozeszło się po kościach, oddalając w ten sposób przesilenie bądź jakąkolwiek rewoltę. Że nie sztuką jest, by złapać króliczka, lecz by gonić go, gonić go, gonić…. Że im bardziej, tym bardziej. Jak sądzicie?


I mohery nie pomogły.

5 grudnia 2010

 

Dwa tygodnie temu napisałem tekst Mohery pomóżcie! – tako rzecz platformiany Krakówek. No i dzisiaj mamy sondażowe rezultaty II tury wyborów na prezydenta Krakowa. Dotychczasowy prezydent, Jacek Majchrowski, uzyskał przewagę blisko 20 proc. głosów nad kandydatem Platformy, Stanisławem Kracikiem. Przy frekwencji ok. 35 proc.

Widać z tych wyników, że mohery wcale nie pomogły. Nie pomogły ani SLD ani PO, gdyż w tym przypadku głosowały twarde elektoraty. Bo to, że na Majchrowskiego mogło głosować ok. 123 tys. czerwonych, to jak na takie miasto, jak Kraków, to jest bardzo możliwe. W samej Nowej Hucie mieszka ok. 200 tys. mieszkańców.

Czy coś nam to mówi? Ano chyba to, że krakowskie mohery dobrze znają wartość swojego głosu, i zwyczajnie czniały skomlenie partii młodych, wykształconych o dosypanie się do puli. Tak, tak. To może być rachunek wystawiony za hucpę na Franciszkańskiej. To może być rachunek za wszystko inne. A może również to może być wstręt do tego, co krakowskie mohery czytają o sobie na blogu takiej jednej. To chyba też możliwe.

Mimo wszystko, wynik w Krakowie daje dobry prognostyk co do tego, że jest trzecia siła, która może przeważyć szalę zwycięstwa. Tym czym jest właśnie PiS, który nie daje się okręcić wokół palca jałowymi gadkami wielebnego posła G. z Platformy, który, jeśliby tylko chciał, to mógłby opuścić szeregi swojej partii i przejść do PiS’u. No bo też skoro tam są nadal „koledzy”, a może nawet i „przyjaciele”, to dlaczego nie?

To jak teraz młodzi, wykształceni z wielkiego miasta, będziecie dalej pluli na PiS i Jarosława Kaczyńskiego? A kto was będzie chciał podsadzać?


Brawo panie mecenasie – czyli ruszyć się z Nowogrodzkiej.

25 listopada 2010

W dzisiejszym „Naszym Dzienniku” ukazała się fenomenalna wręcz rozmowa Bogusława Rąpały z byłym ministrem skarbu, w rządzie K. Marcinkiewicza, mec. Andrzejem Mikoszem, pt. Pójść w Polskę. W niej to mecenas daje wręcz arcyprostą receptę, a przy tym najskuteczniejszą, na to, co zrobić, by Prawo i Sprawiedliwość wreszcie zaczęło wygrywać. Zobaczmy, co w niej jest najważniejszego. Zanim to nastąpi, to zacytujmy rzecz fundamentalną.

W Polsce Wschodniej PiS wygrywa w całkiem niezłym stylu… (…) Uważam, że Prawo i Sprawiedliwość pozostaje najsilniejszą alternatywną propozycją polityczną w stosunku do układu rządzącego, ale wynik wyborów powinien dać wiele do myślenia przywódcom tej partii. Wygranej PO nie można tłumaczyć tylko medialnym jazgotem wokół odejścia z PiS grupy polityków. Takie tłumaczenie porażki wskazywałoby na brak dojrzałości. – mówi mecenas. I tak się dzieje. PiS, trzeci kolejny rok, piątą (czy może – szóstą) porażkę, tłumaczy, że ma pod górkę, że wiatr w oczy, że coś tam. To mniej więcej wygląda tak, jakby mały Jasio w szkole tłumaczył się „pani”, że nie ma odrobionej pracy domowej, bo nikt w klasie nie tylko, że nie powiedział jemu, co było zadane do domu lecz również nie dał jemu jej „odpisać”. A co w tym czasie Jasio robił? Ano z kolegami z innej klasy był na boisku i kopał w gałę. I właśnie o to chodzi. No dobra, wróćmy na poważniejsze tory.

Pojawia się w związku z powyższym pytanie, które kiedyś postawił pewien Klasyk w pewnej broszurze propagandowej, „co robić?” A przede wszystkim, czy tegoroczne wybory samorządowe, a szczególnie do sejmików, dają jakiś prognostyk na wygrane przez PiS wybory. Mecenas widzi to następująco, Moim zdaniem, wyniki te są wysoce nieprzekładalne na wybory parlamentarne. Proszę zwrócić uwagę, że PO w dużej mierze osiągnęła tak niski wynik wskutek silnego spadku frekwencji wyborczej w wielkich miastach. Platformie nie udała się tak wielka mobilizacja społeczna, jaka nastąpiła w 2007 r. podczas wyborów parlamentarnych. Również dzięki tej mobilizacji udało się doprowadzić do wygranej Bronisława Komorowskiego w tegorocznych wyborach prezydenckich. Do tego dochodzi duży zawód związany z rządami PO oraz brak alternatywy – ponieważ za taką alternatywę nie jest uznawane PiS. Proszę zauważyć, że liczba głosów, która padła w skali kraju na poszczególne partie, nie do końca przekłada się na liczbę uzyskanych mandatów w sejmikach i wygrane wybory lokalne. Platformie wystarczało mniej głosów, aby pokonać PiS. Zaś PiS potrzebowało więcej głosów, by wygrać z Platformą. W świetle rozkładu frekwencji wyborczej jest to dodatkowy sygnał alarmowy dla PiS. Czyli, jak należy to tłumaczyć? Ano tak, że biorąc nawet taką skalę zniechęcenia platformianego elektoratu dotychczasową polityką PO nie można się łudzić, że przejdzie on na stronę PiSu, jednak to i tak będzie wystarczało PO do tego, by z partią Jarosława Kaczyńskiego móc wygrywać na każdym poziomie. Bo? Bo PiS osiadła na laurach i nie robi nic, by nie tylko wzmacniać się we własnym elektoracie lecz także go poszerzać.

Tylko zaraz, zaraz, skąd miałoby PiS brać te głosy, które jemu brakują, skoro dotychczasowa pula w grze jest rozdysponowana? Mecenas tak na to odpowiada, Natomiast można oczywiście popatrzeć na to w ten sposób, że dwa lata temu krzyżyk kładziono również na amerykańskiej Partii Republikańskiej, która w tych wyborach dokonała największego podboju w Kongresie od ponad 50 lat. Dlatego nie wszystko jest stracone. Problem polskiej prawicy polega na tym, że coś, co było możliwe w Stanach Zjednoczonych dzięki powstaniu ruchu Tea Party, zrzeszającego ludzi zatroskanych o ojczyznę i traktujących państwo jako rzecz wspólną, nijak nie przystaje do naszej polskiej rzeczywistości. U nas nie ma żadnej partii, która traktowałaby państwo jako dobro wspólne, a nie jako dojną krowę. Również wśród wyborców PiS pokutuje myślenie, że państwo ma coś dawać. Tak więc podstawowym problemem jest brak ducha republikańskiego w Polsce, który w Stanach Zjednoczonych był w stanie zmieść demokratyczną lewicę. Wciąż brak takiej republikańskiej prawicy. Ale chwileczkę. Kiedy w lipcu 2006 r. prof. Bogusław Wolniewicz, w „Naszym Dzienniku”, w rozmowie z Małgorzatą Goss i Julią M. Jaskólską, apelował, Jeżeli chce się w polityce państwa dokonać wielkiego zwrotu, to tego zwrotu nie da się dokonać bez poparcia mas. Trzeba się odwołać do mas! Pan profesor Jerzy Robert Nowak od dawna nawołuje – i słusznie – że trzeba tworzyć szeroki front poparcia dla nowej Rzeczypospolitej., zaś wymieniony (w artykule, pt. Z Narodem czy z dworem? – cz 2., 24 marca 2007) pisał wprost, Premier, prezydent i inne postacie z kierownictwa PiS dawno już powinny były postawić na stworzenie jak najszerszego ruchu społecznego, wspierającego jakże trudne reformy zmierzające do zbudowania IV Rzeczypospolitej i rozbicia patologicznych starych układów. Z wielu środowisk wciąż podnoszone są apele na rzecz powstania takiego ruchu. Myślę, że czas najwyższy, by przystąpić do jego organizacji w skali krajowej. Ruch taki powinien być zarówno ruchem maksymalnie wspierającym działania rządu koalicyjnego na rzecz reformatorskiego przełomu, jak i środkiem presji na rzecz naprawdę radykalnych przemian, ich wyrazistości, zapobiegania zgniłym kompromisom i zbaczania w stronę jakże szkodliwych dogadywań się z PO. Dogadywań, o których niestety ciągle jeszcze marzą niektórzy PiS-owscy liderzy, których jak widać niczego nie nauczyła dotychczasowa tak destrukcyjna polityka Platformy opartej na środowiskach oligarchicznych. Przecież obaj profesorowie wprost wołali o to, by zrobić właśnie swego rodzaju pisowski ruch „Tea Party”, zanim coś takiego się zdarzyło w USA. I niech „Nowogrodzka” nie gada, że o tym nie wiedziała, bo przez dwa lata ze studia Radia Maryja, to nie wychodziła. No tak, tylko z całym szacunkiem dla panów profesorów, jednak mogli oni nie uwzględniać tego, że w okolicach ul. Nowogrodzkiej jest wiele różnych miejsc, w których można poczuć smak luksusu sprawowania władzy. A stamtąd, to daleko do „ludu”, gdy takie miejsca są od niego odgrodzone barierkami, ochroniarzami itp.

No właśnie o tych stołecznych klimatach, w które wpisuje się PiS (!), barwnie opowiada mecenas. Czytajmy wnikliwie. Wydaje mi się, że niewiarygodne dla potencjalnego polskiego, republikańskiego elektoratu jest to, co w tej chwili powstaje, czyli tzw. PiS-light, z Elżbietą Jakubiak, Joanną Kluzik-Rostkowską oraz Pawłem Poncyljuszem. Z jednego, bardzo prostego powodu – wszyscy są warszawiakami. Jedyna wielka zmiana może nastąpić na zasadzie buntu tzw. prowincji, sprowincjonalizowanej przez warszawsko-centryczne myślenie kolejnych rządów, przeciwko centralizmowi i wydawaniu naszych pieniędzy przez bandę darmozjadów z Warszawy. Taki republikański ruch widziałbym w Polsce. I tym ruchem powinno i mogłoby być PiS. W dużej mierze wyczuwa to Jarosław Kaczyński, za co należy mu się pełen szacunek, tyle tylko, że program jego partii przygotowywany był m.in. przez ludzi, których on właśnie z partii wyrzucił. Konflikt o przywództwo na prawicy może jednak rozegrać się pomiędzy Polska Jest Najważniejsza – nawiasem mówiąc, to okropny skrót, kojarzy mi się z peerelowskim Frontem Jedności Narodu – a PiS, i wygra to ugrupowanie, które postawi na Polskę i pójdzie w Polskę. Ale Polska to nie Warszawa i warszawskie kanapy w TVN czy na Czerskiej. „Warszawsko-centryczne” – capisci? No, jak się ma parcie na szkło, lans i permanentnie się obsługuje wszystkie możliwe redakcje prasowe oraz studia radiowe i telewizyjne, by kilka razy w tygodniu móc się (bądź o sobie) przeczytać w każdej możliwej gazecie, usłyszeć swój głos w każdym możliwym radio i zobaczyć się w każdym możliwym kanale telewizyjnym, to czasu na siedzenie w terenie zaczyna zwyczajnie brakować. Oczywiście do tego dochodzą „zwykłe” czynności życiowe, jak spanie, kąpanie się, relaks, odpoczynek, pozasłużbowe spotkania rodzinne i towarzyskie, robienie zakupów itd. itd. Swoją drogą to, gdy w tym roku popatrzyłem na tych na plakatach, „poprawionych” Fotoszopem, to pomyślałem sobie, że oni nie są mi do niczego potrzebni.

O właśnie. Społeczeństwo coraz bardziej biednieje, setki tysięcy ludzi wskutek powodzi potraciło cały dorobek życia, a z „podrasowanych” plakatów patrzą na nich wybrańcy wyglądający, jakby się mieli jak najlepiej. Stąd więc nie jest najłatwiej zrobić to, o czym mówi mecenas, że Nad tym, jak zaktywizować 50 proc. obywateli, którzy nie poszli do wyborów, zastanawiają się teraz przede wszystkim taktycy i stratedzy w PO. Ponieważ są to głównie wyborcy, którzy głosowali na nich w 2007 roku. I to jest wielki problem partii rządzącej. Nie twierdzę, że powinniśmy tych wyborców pozostawić kolegom z PO, ale jeśli nie, to powstaje pytanie, czy na prawicy jest w stanie pojawić się program, ewentualnie ugrupowanie, które będzie atrakcyjne i wiarygodne właśnie dla tych, którzy do wyborów nie poszli. I tu mecenas popełnia dość istotny błąd. Myślę, że społeczeństwo ma już dosyć słuchania jakichś tam programów, papierowych deklaracji, tych telewizyjnych popisów…. Ta cała ogromna reszta po cichu pyta się, „Kiedy ci, tam w Warszawie, wreszcie się do nas ruszą i zajrzą w nasze opłotki?”, „Kiedy się zainteresują tym, co się u nas dzieje?”, „Kiedy zamiast siedzieć tam w tych mediach, pławić się w luksusie, do nas przyjadą i zaczną z nami normalnie gadać?”, „Kiedy ci, na których się tutaj głosuje, zaczną załatwiać nasze problemy a nie swoich partyjnych szefów?”, „Kiedy zajmą się drogami, przychodniami, szpitalami, upadającymi zakładami itp. zamiast krzyżami i Smoleńskiem?” I tych takich „kiedy” jest cała masa. A gdy się już ktoś z „Nowogrodzkiej” wreszcie zjawi, to zajedzie drogą limuzyną, w drogim garniturze i drogich butach, a wracając zje obiad w najbardziej ekskluzywnej knajpie w okolicy. I to ludzi razi.

Z kolei powyższe jest, przez mecenasa źle interpretowane, iżby Polska jest krajem, który po dwustu latach od upadku Rzeczypospolitej pod ciosami naszych zbójeckich sąsiadów naród polityczny ma niewiele większy aniżeli Rzeczpospolita szlachecka. Bo jeżeli przyjmiemy, że około 10 proc. polskiego społeczeństwa w końcu XVIII wieku stanowiła szlachta, do tego dochodzili aktywni politycznie i mający prawa obywatelskie mieszczanie z miast królewskich i ci, którym takich praw politycznych udzielono, to w tej chwili – biorąc jeszcze pod uwagę to, że głosować mogą również kobiety – naród polityczny w Polsce liczy około 20-30 procent. I to jest przerażające. Czy oby mecenas mówi o tymże narodzie politycznym, który 30 lat temu, w sile 10 milionów wsparł NSZZ „Solidarność”? Który w ciągu 20 lat w wyborach parlamentarnych utrzymywał średnią frekwencję na poziomie 47 proc., z czego głosów ważnych oddawał średnio 96 proc. Nie, nie. Myślę, że mamy naród bardzo polityczny, jednak nie trawiący politykierów. A to diametralnie zmienia postać rzeczy. Bo zobaczmy.

W systemie wyborczym frekwencja jest po angielsku nazywana „voter turnout”. Różnie to jest liczone w różnych krajach, jednak zadziwiać może takie porównanie. Zobacz niżej.

Źródło, stąd.

Aż trudno w to uwierzyć, prawda? Porównywalnie ze Stanami Zjednoczonymi i Szwajcarią. Zatem, co zrobić, by zwiększyć liczbę wyborców?

1. Do szafy odwiesić i odłożyć garnitur (kostium), krawat i buty jak z żurnala. Założyć coś skromniejszego.

2. Z rąk i z szyi zdjąć jakieś precjoza (wystarczy obrączka ślubna).

3. Mieć skromną fryzurę i makijaż.

4. Używać dyskretnych perfum.

5. Do garażu odstawić wypasioną gablotę. I wynająć przeciętny samochód, autokar, względnie jeździć koleją (raczej klasa II) – na miejscu, w terenie, i tak ktoś odbierze.

6. Ruszyć się w teren, tj. nieco dalej niż ścisłe centrum Warszawy.

7. Przyjechać, na wcześniej przygotowane przez lokalne struktury partyjne, miejsce.

8. Zacząć się spotykać z ludźmi i mieć świadomość tego, że o sobie usłyszy się nie najlepsze opinie, uwagi, krytykę. Cierpliwie tę krytykę znosić.

10. Jak się da, to przepraszać lokalną społeczność za zaniedbania w różnych sprawach.

11. Więcej słuchać niż mówić. A jak mówić, to jak najuprzejmiej.

12. Broń Boże przemawiać do ludzi z jakiegoś podwyższenia, tj. sprawiać wrażenie jakby się chciało nad nimi górować.

13. Jak trzeba, to swoich lokalnych działaczy zrugać za zaniedbywanie spraw lokalnych.

14. Wpierw się przywitać z lokalną społecznością, a dopiero potem z miejscowymi notablami.

15. Na miejscu, zamiast bawić w najbardziej reprezentacyjnym otoczeniu, to udać się w biedniejsze rejony.

17. W nich to spotkać się z tamtejszymi mieszkańcami i dowiedzieć się, co można dla nich zrobić.

18. Obiad spożyć w lokalu średniej klasy a nie najbardziej w ekskluzywnej knajpie.

19. Swoich lokalnych działaczy pogonić do pomagania mieszkańcom w rozwiązywaniu ich problemów.

20. Podczas takiego pobytu spisywać listy z problemami lokalnymi i wyznaczać lokalnym działaczom ich partyjną odpowiedzialność za je rozwiązywanie.

21. W strukturach lokalnych dopilnować, by zawsze był ktoś (działacz lokalny, poseł, senator, ktokolwiek), do kogo można by się w każdej chwili zwrócić o pomoc, poradę lub coś podobnego.

22. Na poziomie centrali wyznaczyć osoby odpowiedzialne za stały i doraźny monitoring pracy struktur lokalnych.

23. Zamiast likwidować lokalne struktury, to je powiększać, wzmacniać i tworzyć nowe.

24. Lokalnych działaczy zobowiązać do stałego bycia w kontakcie z lokalnymi środowiskami (np. przedsiębiorcami, osobami opiekującymi się dziećmi, młodzieżą, osobami starszymi, artystami, jakimiś grupami zawodowymi) i do wspólnego z nimi załatwiania różnych problemów.

25. Lokalnie wydawać różne pisma i biuletyny partyjne odkłamujące oficjalną propagandę.

To chyba wystarczy. Myślę, że coś takiego mecenas Mikosz miał na myśli mówiąc, żeby „Pójść w Polskę”. Bo, gdy góra nie chce przyjść do Mahometa, to ten musi przyjść do niej. Tak, tak, szanowna „Nowogrodzka”, by wygrać fortunę, to trzeba dać szansę Bogu, zaryzykować i kupić los na loterii. A jak się go zgubi, to nie tłumaczyć się dziurawymi kieszeniami.


„Mohery pomóżcie!” – tako rzecze platformiany Krakówek.

22 listopada 2010

Pamiętacie może słynne – „Andrzej pomóż! Andrzej….”? No pewnie, że pamiętacie. Niestety, ale podczas krytycznego głosowania w pewien wrześniowy dzień, zabrakło, bagatela, 29 głosów i Andrzej nie pomógł. Poseł Ziobro mógł tryumfować.

No, a dlaczego o tym wspominam, może ktoś spyta. Ano, dlatego że, jak trzeba, to siły postępowe pójdą proszalnie o głosy tego pogardzanego Ciemnogrodu, tych wstrętnych moherów, tego zapyziałego zacofania…. Itd. itd. I tak się właśnie teraz zdarzyło w zacnym Krakówku, gdzie trzeba zakrzyknąć „Mohery! Pomóżcie! Podsadźcie!”. Bo okazało się, że stopień był za niski, by wdrapać się na zydel lokalnego prezia. Tak, tak, teraz wielebny poseł G. będzie robił swoje cielęce ślipia, że „koledzy z PiSu”, że prawie „przyjaciele”. No, dokładnie jak towarzysz Edward ze swoim słynnym – „No to jak, towarzysze, pomożecie?” No jasne, towarzysze pomogli, a ścieżki zdrowia w Radomiu i tak były.

No bo to jest tak. Aż ślina cieknie na te 22,38 proc. „dudowych” głosów. Ach, jakby się chciało je mieć, to można by się postarać o opróżnienie jednego z wawelskich sarkofagów. Bo to, czy lokalne problemy będą rozwiązane, to pryszcz na tyłku. Ważne natomiast, by Nadreżysera nie kłuło to, że ten Kaczor tam leży. A jak się już będzie miało tego swojego prezia, to Nadreżyser będzie zadowolony. Tylko skąd uskrobać te 16,31 pkt. proc.? Ot problem, na który nie ma dobrego rozwiązania, nawet tak przenikliwa yntelektualystka, jak znana wszystkim blogerka z Krakówka. Tak, tak, paniusiu… 22,38 proc., to jest o co iść w łachę. Nie? Poumizgiwać się. Poskomleć. Zrobić stójkę i pomerdać ogonem. Nie? Ech…, mieć te głosy „kaczystów”, „ziobrystów”, sekciarzy, psycholi, faszystów, bolszewików itd. itd. Paniusia się nie boi, że się zmoherzy w takim towarzystwie? Co? Że w elektoracie będzie miała paniusia głosujących na „zabójców” Barbary Blidy. Na tych, co mieli robić nielegalną prowokację wobec partyjnej koleżanki paniusi, byłej posłanki, Beaty S. Na tych, co mieli fabrykować „kwity” na nieskalanego Andrzeja, co to, jak już wspominałem, nie pomógł? Na tych, co to mieli szczuć na doktora G., telewizyjną celebrytkę, czy też zacnych Mirów, Zbychów itp. pisowską policję polityczną? Na tych, co to byli wprost potomkami tych, co to wiadome, że „Gdy sądzi…., to są później krzyże.”? A fuj, tak się dać zmoherzyć. „Mohery! Pomóżcie! Podsadźcie!”.

A ja się tak zastanawiam, dlaczego. Niech sobie trenują skoki wzwyż. I niech sami sobie pomagają. Zresztą, co ich tak czaszka boli, że wygrać może dotychczasowy prezio, gdy razem z kolegami z lewizny sobie jedzą z dziubków? Na to jest sposób, by mohery poszły na drugą turę i oddały głosy nieważne. „Mohery” nie dawajcie blogerce z Krakówka satysfakcji. Przypomnijcie sobie, jak ona od lat leje cysternami guana na Kaczyńskich oraz PiS.


PiS i wizja kółka graniastego.

15 listopada 2010

 

W długi weekend przeleciała, właściwie w ogóle niezauważona jak meteor, informacja, której źródłem są ustalenia „Rzeczpospolitej”, iżby Prawo i Sprawiedliwość (Poncyljusz kluczy, a PiS kontratakuje) chciało kongresu jednoczącego prawicę. Miałoby się to stać na wiosnę przyszłego roku. Wszelako, jeśli ten njus nie jest jakimś tam humbugiem, to warto na chwilę się zatrzymać i nad nim się zastanowić.

Cóż bowiem miałoby się kryć za takim kongresem? Jaką on mógłby przedstawić ofertę polityczno-programową dla wyborców prawicowych? I czy akurat dla wszystkich, czy raczej dla jakichś wybranych? Czy obejmować miałby on jakąś prawicę „lepszą” i „gorszą”, czy raczej samozwańczo „ekskluzywną”? Co miałby on przynieść i w jaką formę organizacyjną miałby się on później przekształcić (partia, porozumienie polityczno-programowe, koalicja, ruch polityczny)? Czy miałby on przypominać niewydarzony Konwent Św. Katarzyny czy byłoby to coś trwałego? Czy miałby to być jakiś kolejny event propagandowy, jakich wiele, czy też celem miałaby się stać fundamentalna przebudowa polskiej sceny politycznej? Czy wszystkie, składające się na kongres, formacje miałyby być „równe” czy też niektóre z nich „równiejsze”? Jaki byłby do nich stosunek Radia Maryja i skupionego wokół niego środowiska? Dlaczego tak późno? Czy podczas formowania kongresu (i później) czynnikiem rozstrzygającym miałyby być podobieństwa i różnice polityczno-programowe czy też jakieś międzyludzkie relacje liderów poszczególnych formacji i ich wzajemne sympatie i antypatie? To, jak sądzę, są najbardziej podstawowe pytania, które muszą zostać poważnie potraktowane, jeśli chciałoby się odnieś sukces zjednoczeniowy. W przeciwnym razie efektem będzie kolejne rozczarowanie prawicowych sympatyków i wyborców i ich wrażenie zabawy w jakieś prawicowe „kółko graniaste”, tj. lewitowanie partyjnych liderów ponad twardą rzeczywistością.

Za punkt wyjścia, do zastanowienia się nad szansą powodzenia kongresu jednoczącego, należałoby przyjąć wnioski płynące z podwójnego zwycięstwa, tzw. „obozu IV RP”, w 2005 r. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że nierównoważność członów składających się na tą zbiorową wygraną przesądziła o jej perspektywach. Celowo pomijam tutaj Platformę Obywatelską, która, jak się później okazało, była wroga tej idei mimo instrumentalnego jej wykorzystywania jako atrapy do reformowania i modernizacji kraju. Owa „śpiewakowa” IV RP miała być jakąś nieokreśloną wersją Polski pozbawionej absmaku, który wywołała m.in., tzw. „afera Rywina”. Warszawski socjolog, kiedy w styczniu 2003 r. opublikował swój „Koniec złudzeń”, był wstrząśnięty i zbulwersowany tym, że Wszystko jawi się jako gra, w której chodzi o wpływy i pieniądze. Żadnej taniej moralistyki, wynoszenia się ponad przeciętność., że Wygrywa twardy realizm, zwany też cynizmem., że Politykę uprawia się w Polsce jak handel na Jarmarku Europa lub w pubie podmiejskim., że Wygrywa więc demagogia i tupet., że Prawo słabo broni przed nadużyciami.”, że „Polska demokracja ma charakter fasadowy., że Zapewne liczne ustawy się „kupuje” w taki lub inny sposób i pisze pod lobbies, pod aktualne interesy, rzadziej, dlatego, że są oczekiwane lub potrzebne., że…, że owych „że” w tekście intelektualisty znalazło się znacznie więcej. Była to w istocie solidna diagnoza kondycji ówczesnej Polski, zawierająca ostrzeżenie, iż Niewiele wynika z narzekania i czarnowidztwa., gdyż Co najwyżej mogą zacierać ręce populiści i nacjonaliści, którzy będą zdobywać poparcie wraz z narastającym rozczarowaniem polską demokracją. Socjolog konkludował więc, Tymczasem bardzo wiele wskazuje na to, że III Rzeczypospolita wyczerpała swoje możliwości samonaprawy. Czas zacząć myśleć o IV Rzeczypospolitej. I te dwa zdania jawiły się niczym wystrzał z Aurory, wszak przybrało to formę „koronnego dowodu” potwierdzającego to wszystko, o czym szeptało się po antysystemowych, konserwatywnych, niepodległościowych, prawicowych „kątach”. Począwszy od „Naszego Dziennika” i „Naszej Polski”, poprzez „Gazetę Polską”, „Tygodnik Solidarność”, „Głos”, „Myśl Polską” i „Najwyższy Czas”, a kończąc na tak „koneserskich” periodykach jak „Opcja na Prawo”, „Debata” czy „Frondzie”.

Dla demoliberalnego „Salonu” tekst warszawskiego intelektualisty był jak spoliczkowanie, gdyż miało to miejsce w ogólnopolskiej gazecie codziennej, przez tenże „Salon” traktowanej za opiniotwórczą, poważną, poprawną politycznie, prestiżową, umiarkowaną i afirmującą transformację po 1989 r. Tym bardziej policzek ten był bolesny, gdyż po pierwsze, został on wymierzony piórem jednej ze sztandarowych postaci demoliberalnego „Salonu”, a po drugie, odbyło się to na łamach pisma kierowanego przez człowieka, który w 1989 r. na jego zastępcę naczelnego został powołany przez premiera „pierwszego niekomunistycznego rządu”. Dla „Salonu” wstrząs trwał pięć miesięcy i zastanawiania się nad odpowiedzią na zarzuty intelektualisty, by na szpaltach swojego środowiskowego medium – jednym ze swoich najcięższych piór – zawyrokować „Najpierw poprawmy trzecią”. Bo Wizja IV RP to szkodliwa utopia…., bo Przełomu nie będzie., bo Apele w sprawie IV Rzeczypospolitej łączy romantyczna tęsknota za jakimś jednym, doniosłym wydarzeniem, które uzdrowi nasz kraj., bo Ogłaszanie IV Rzeczypospolitej nie ma sensu., bo …budowanie opozycji naród – politycy jest w dużej mierze fałszywe., bo…. Bo, choć autorka tekstu sama przytacza garść przykładów potwierdzających, jak rzeczywistość jest wykolejona, to między wierszami śle komunikat „Koledzy dosyć tych bredni i dąsania się. Zakasajmy rękawy, bierzmy się do pisania zdrowego prawa, dobrych procedur. I przestańmy wybrzydzać na to, co mamy, bo nie jesteśmy akurat wyjątkami. A tak w ogóle, to niech wszyscy będą przyzwoici, to będzie całkiem dobrze.” Tak to mniej więcej należało odczytywać. Warszawski intelektualista, zgodnie z wychowawczą rolą prasy, spotkał się z zawoalowaną „reprymendą” w słowach, Publicyści, którzy głoszą potrzebę jakiegoś przełomu, wielkiego wydarzenia otwierającego nowy etap w dziejach naszego kraju, raczej szkodzą naprawie Rzeczypospolitej, niż ją wspierają. (…) Mamy więc szkodliwą utopię w chwili, gdy tak bardzo potrzebne nam jest powszechne, mozolne murowanie fundamentów zdrowego państwa – cegła za cegłą. W ten sposób „Salon” starał się „śpiewakową” IV RP zamurować. Jednak na to ostatnie było już zdecydowanie za późno. Za późno, gdyż pomysł żył już swoim życiem i, jak kamień wrzucony do wody, zaczął zataczać coraz szersze kręgi. Z czasem przekształcił się on w zbiorowy koncert życzeń tych, którzy jęli się nim zajmować.

Ów koncert trwał aż do jesiennych wyborów w 2005 r., w których trzy zwycięskie formacje (pomijając PO) uzyskały w sumie 53,3 proc. mandatów, dających im łącznie 246 miejsc w Sejmie, w Senacie – 59. Jeśli do tego doda się ok. 54 proc. poparcia w II turze wyborów prezydenckich dla L. Kaczyńskiego (jednego z „animatorów” IV Rzeczpospolitej), to sukces wydawał się być nieomal pewnym. Aż do dnia jego zaprzysiężenia „obóz IV RP” wydawał się być „na rozruchu”. Zrozumiałe. Wstępne „obwąchiwanie” się przyszłych koalicjantów, różne manewry polityczne i propagandowe, wojna nerwów, reżym terminów konstytucyjnych. Dodatkową okolicznością utrudniającą powstanie „koalicji IV RP” była urzędująca wówczas głowa państwa, która do pomysłu formowania IV RP podchodziła z co najmniej chłodnym dystansem. W Bożenarodzenie się to jednak zmieniło. Na lepsze? A gdzie tam. Na gorsze. Rozkręcił się jakiś zbiorowy amok, trwający właściwie do dzisiaj, gdzie każdy jechał na każdego przeciwko każdemu. „Salon” przeciwko „kaczystom”, ci zaś nie pozostawali tamtym dłużnymi. „Przystawki” przeciwko „kaczystom” i vice versa. „Salon” przeciwko „przystawkom”, te zaś przeciwko niemu. Jednocześnie „Salon” uderzał w Radio Maryja, ono z kolei jemu kontrowało. Zaś starając się wzmocnić własną pozycję wyraźnie faworyzowało najsilniejsze, zwycięskie ugrupowanie wobec dwóch mniejszych. Aż wreszcie nie sposób było mieć jasność, kto ma w tym zbiorowym szaleństwie rację. Jak się to wszystko skończyło, to jest wiadome. I teraz, dlaczego o tym wszystkim przypominam?

Przypominam o tym dlatego, że trudno jest mi wyobrazić sobie sukces jakiegoś kongresu zjednoczeniowego prawicy. I to niezależnie od tego pod czyją miałoby się to odbywać egidą. Może jest tak, że mam małą wyobraźnię, jednak patrząc na dzisiejszą prawicę widzę tutaj jakieś jedno wielkie pobojowisko. Bo tak. Prawo i Sprawiedliwość zaczyna się cofać do czasów „pre-pisowskich”, tj. okresu formowania się ugrupowania w tyglu Porozumienia Centrum, Ruchu Społecznego AWS, Stronnictwa Konserwatywno-Liberalnego, Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego i Ruchu Odbudowy Polski. Część polityków Przymierza Prawicy, które wcześniej do PiS się przyłączyło, bądź to dawno już odpłynęła od głównego nurtu bądź zrozumiała, że secesyjne eksperymenty nie mają sensu. Liga Polskich Rodzin się pokawałkowała i trudno uznać, że ta partia jeszcze funkcjonuje. Podobnie z pisowskimi secesjonistami, Prawicą Rzeczpospolitej, która funkcjonuje chyba dzięki popularności nazwiska swojego lidera. Dalej, Unia Polityki Realnej również przeszła (i przechodzi?) proces samodzielenia się, nawet JKM stamtąd odszedł. O całej reszcie różnych narodowych, katolickich, prawicowych, konserwatywnych partii i partyjek nie ma co wspominać, gdyż one wszystkie razem z powodzeniem zmieściłyby się na łebku od szpilki. Zatem wracam do postawionych przeze mnie na początku pytań. I dalej stawiam następne.

Bo też, jeśli widzę, że do tegorocznych wyborów samorządowych prawica przystąpiła „tradycyjnie” spluralizowana, to ciekawi mnie, jak za jakieś cztery do siedmiu miesięcy uda się osiągnąć taki stopień jedności, by znów „Gazeta Wyborcza”, „Polityka”, „Newsweek”, „Wprost” (odzyskany), „Dziennik – GP”, „Rzeczpospolita” (odzyskana), TOK FM, Radio Zet, RFM FM, TVN, TVN24, Polsat etc. nie miały powodów do wesołości. Czy do tego czasu Panie i Panowie na prawicy zdążycie pozamykać różne procesy, które sobie wzajemnie powytaczaliście? A być może dojdą w, tzw. „międzyczasie”, jakieś następne. Czy będziecie się potrafili dogadać w tym, czy trzeba siedzieć w Unii Europejskiej czy też z niej pryskać? Czy lekkie dragi są wporzo? Czy skrobanka ujdzie czy nie? Czy podatek ma być liniowy czy progresywny? Czy z budżetu ma iść na social czy też na wspieranie przedsiębiorczości lub inwestycji modernizacyjnych? Czy wreszcie komuchy zostaną osądzone a „kwity” ujawnione czy też dalej się to będzie zakopywało? Czy nasi „chłopcy” dalej mają z sojuszniczymi „boys” nadstawiać swojego tyłka w różnych misjach, wojnach i wojenkach? Czy trzymamy się twardo złotówki czy też wpadamy w obłęd euro? Czy, że tak powiem radykalne skrócenie komuś cierpienia w chorobie, to wchodzi w rachubę? Czy zwyrodniałych bandytów będzie się wieszało czy też nie? Czy, że tak powiem pan z panem oraz pani z panią, to ujdzie w tłoku? Czy… Czy… Czy… Kółko graniaste, czy wreszcie coś poważnego? Aha, byłbym zapomniał o najważniejszym „czy”? Czy od tej całej jedności, to Radia Maryja oby głowa nie zaboli?


Ruch Tea Party jako praktyczne potwierdzenie KIIP.

5 listopada 2010

Postanowiłem nieco podrażnić Szanowną Społeczność i przywołać swoją koncepcję Klastrowego Integratora Inicjatyw Prawicowych (cała dokumentacja tutaj), którą rozwijałem od 12/05 do 11/09 2009 r., przede wszystkim gościnnie na portalu Blogmedia24.pl. Wówczas to zupełnie nie byłem świadomy tego, że proponuję coś, co działa już w praktyce lecz… zza Oceanem. I właśnie, tym czymś był zwycięski od ubiegłego wtorku ruch Tea Party. Wróćmy zatem do moich podstawowych założeń. W materiale, pt. O KIIP… do jasności przedstawiając Integrator napisałem:

Czy jest to środowisko zatomizowane (zdecentralizowane)? Odpowiedź nie jest taka oczywista. Czy jest to środowisko częściowo zintegrowane (dążące do centralizacji)? Hmm… na pewno nie częściowo, zaś jednocześnie i całkowicie zdecentralizowane jak też i funkcjonalnie scentralizowane (poprzez idealną integrację). To co widać, to doskonała wręcz struktura hybrydowa, przekształcająca i zespalająca obie formy w coś wyjątkowo ich nieprzypominającego, a także dążąca do wykorzystania ich zalet oraz do nieobciążania się ich wadami. Jest to koncept, który uzewnętrzniając się jako wzorzec integracyjny zapewnia funkcjonalny potencjał (właściwy i możliwy jedynie w strukturach całkowicie scentralizowanych) osadzony na szkielecie zdecentralizowanej sieci rozproszonej (czasoprzestrzennie nieokreślonej), w której każda jej część składowa posiada własną specjalizację oraz dowolny zakres autonomii i samowładztwa. I tym czymś jest właśnie INTEGRATOR. Integrator jest samoistną, wirtualną zasadą, na podstawie której (i względem której) działają każde dające się wyabstrachować podmioty (serwisy/portale/blogi/strony internetowe/ itp.) skłonne tę zasadę przyjąć, ją stosować, wspierać jej rozwój, ją utrwalać oraz udoskonalać. W świetle tego, Integrator ma charakter egalitarny. Z Integratora, jako wirtualnej zasady, korzystać może każdy podmiot, który jest postrzegany i identyfikowany jako utożsamiający się z jakkolwiek pojętą opcją prawicową. To zaś zapewnia jemu elitaryzm wobec innych, wrogich, jej opcji. Do Integratora nie mają bowiem wstępu te podmioty, których zabarwienie ideowe, polityczne, programowe itp. jest lewackie bądź libertyńskie. (…) Ze względu na swoją strukturę szkieletowej sieci rozproszonej Integrator rozpięty jest na jego integralnych elementach, które są podmiotami funkcjonującymi jako klastry. Klastrem jest bowiem ten podmiot, działający w przestrzeni wirtualnej, który, jako serwis/portal/blog/strona internetowa/itp., przyjmuje, stosuje, wspiera rozwój, utrwala oraz udoskonala fundamentalną zasadę funkcjonalności cechującą Integratora. Podmiot taki automatycznie staje się wówczas klastrem, zaś to pojęcie jest wyłącznie umowne. Nie istnieje zatem żadna procedura, żadna formalna droga, by móc stać się klastrem. Nie ma bowiem żadnego organu/ciała itp., które byłoby władne do tego, by innemu podmiotowi móc przyznawać takiego rodzaju status. W ogóle, w Integratorze nie istnieje jakikolwiek byt instytucjonalno-organizacyjny, który strukturą zarządzałby, koordynował, określałby jej działanie oraz miał jakikolwiek nadzór, kontrolę lub władzę nad tymi, które się w niej znajdują. Dlaczego? Ano dlatego, że Integrator to samoistna zasada. Jest to bowiem to samo, co prawa i zasady fizyki, chemii, matematyki, biologii, ekonomii, relacji społecznych itp. O korzystaniu z nich decyduje sam fakt ich korzystania (względzie bycia im poddanym), a nie formalny placet do tego uprawniający. Co się zaś tyczy samej istoty klastra, to o byciu nim decyduje to, czy korzysta z zasady Integratora czy też nie. W związku z tym, klastrem można stać się natychmiast, nie tracąc nic z dotychczasowego charakteru, specjalizacji, doświadczeń, odrębności i dorobku, a co więcej poprzez bycie nim można w ten sposób zwiększać swoją wartość. Właściwie, stając się klastrem jest się już zintegrowanym w Integratorze węzłem, który na niego oddziałuje i podlega oddziaływaniu.

Z kolei w materiale, pt. KIIP – zasada stwierdziłem:

Co do zasady dostęp jest możliwy dla każdego serwisu/portalu/strony internetowej/blogu/forum/etc. identyfikowanego i kojarzonego ze środowiskiem jakkolwiek rozumianej prawicy. Mimo to, ze względów integralności i bezpieczeństwa struktury, nie powinny (lub wręcz nie mogą) w nim znajdować się te podmioty, wobec których są prawnokarne zarzuty określone w art. 13 Konstytucji RP z 1997 r. Integrator należy rozumieć jako koncepcję o charakterze wolnościowym, inicjatywę społeczną, dążącą do harmonii życia politycznego, społecznego, kulturowego itp. oraz odwołującą się do ducha porozumienia, pokojowego rozwiązywania różnorakich problemów, jednakże zawężoną do prawej strony sceny politycznej. Stąd więc w filozofii Integratora nie leży służenie jakimkolwiek nurtom autorytarnym, totalitarnym, dyktatorskim lub takim, które odwołują się do niszczenia czyjejkolwiek wolności. (…) Przyjmuję więc, że szczegółowe zasady zarówno dostępu do Integratora jak też i z niego wykluczania zostaną opracowane w drodze dyskusji wewnątrz- oraz międzyśrodowiskowych, zaś jej efektem będzie określenie warunków optymalnych. Proponuję wobec tego koncepcję Integratora skierować do różnorakich środowisk skupionych wokół takich lub innych serwisów/portali/blogów/for/stron internetowych/etc. identyfikowanych i utożsamianych z jakkolwiek rozumianą prawicą oraz uzyskanie stamtąd informacji nt. zasadności konstruowania takiego instrumentu jak Integrator, jego funkcji, działania, zasad dostępu i wykluczania itp. Samą zaś koncepcję należy traktować jako zbliżoną do otwartego standardu.

Ważne w tym wszystkim jest także to, co próbowałem „unormować” w pkt. 4 w materiale, pt. KIIP – piszcie zasady, tj.:

Integrator nie jest inicjatywą żadnej formacji politycznej rozumianej w kategoriach jakkolwiek pojętej prawicy, nie jest też żadnym typem oddziaływania na pozostałe oraz nie służy zdobyciu przewagi nad kimkolwiek. Integrator jest własnością całego środowiska jakkolwiek rozumianej prawicy, i nie dopuszczalne jest, by mógł zostać przejęty przez jakąkolwiek formację identyfikowaną lub uznawaną za programowo, ideowo, światopoglądowo utożsamiającą się z prawicą.

No właśnie. Ruch herbaciany nie jest inicjatywą żadnej formacji politycznej (nawet Republikanów) rozumianej w kategoriach jakkolwiek pojętej prawicy, nie jest również żadnym typem oddziaływania na pozostałe oraz nie służy zdobyciu przewagi nad kimkolwiek. Natomiast, ruch ten jest własnością całego środowiska jakkolwiek rozumianej prawicy, i nie dopuszczalne jest tam, by mógł on zostać przejęty przez jakąkolwiek formację identyfikowaną lub uznawaną za programowo, ideowo, światopoglądowo utożsamiającą się z prawicą.

I tak, temu wszystkiemu teraz przyglądam się i porównuję z tym, co jest już wiadome o ruchu „herbaciarzy”. A wiadome jest to, że skupia on całą masę różnych organizacji, grup wsparcia, organizacji pozarządowych, podmiotów korporacyjnych…. Przyjrzyjmy się im.

The Nationwide Tea Party Coalition. Kogo ona skupia? Zobaczmy. Tak naprawdę jest to część ogólnokrajowego ruchu, która od chwili swojego powstania (20.02.2009 r. – a więc nieco ponad trzy miesiące po klęsce wyborczej Republikanów w 2008 r.) nie posiada jakiejkolwiek sformalizowanej struktury organizacyjnej. Koalicji szefuje i koordynuje jej działalność 35 liderów i aktywistów.

The Tea Party Express, to kalifornijska grupa powstała w lecie 2009 r. w celu wspierania ruchu herbacianego. Jej podstawowe działanie polega na zapewnianiu floty autokarów wożących po całym kraju liderów ruchu oraz polityków i aktywistów konserwatywnych.

Tea Party Patriots, to narodowa oddolna organizacja zapewniająca wsparcie logistyczne, szkoleniowe, w zakresie powiązań sieciowych dla ponad tysiąca grup w ramach ruchu rozsianych po całym kraju. Ich lista, to praktycznie rzecz biorąc „klastry” herbacianego KIIP’a. (Ze względu na jej rozmiary trzeba kliknąć.) Co ciekawe, to grupy te skupiają różne inne mniejsze podgrupy.

National Tea Party Federation, to szeroka koalicja lokalnych i regionalnych grup „herbaciarzy”. Jej głównym celem jest rozprzestrzenianie komunikatów w całym ruchu jak również szybkie odpowiadanie na pojawiające się głosy krytyczne. Lista członków („klastrów”) obejmuje (trzeba kliknąć).

To są można powiedzieć podstawowe „centralne” struktury ruchu herbacianego. Oczywiście pomiędzy nimi występuje ciągła komunikacja, uzgadnianie projektów, planowanie różnych wydarzeń, prezentowania wspólnych stanowisk czy też wzajemnego radzenia się i wspierania. Czym się owe główne „węzły” zajmują? Otóż ich działalność polega na organizowaniu szkoleń (w zakresie prawa, wystąpień publicznych, zbierania funduszy, tworzenia organizacji lokalnych i regionalnych) dla obecnych i przyszłych grup członkowskich. Ponadto zajmują się również zbieraniem funduszy na potrzeby zaplanowanych projektów, ich koncepcyjnego formowania oraz ich nagłaśniania (w formie telewizyjnych, radiowych, prasowych i internetowych ogłoszeń w zakresie lokalnym, regionalny i ogólnokrajowym). Również poprzez te „węzły” przechodzi komunikacja pomiędzy różnymi odległymi grupami lokalnymi i regionalnymi.

Trzeba także zauważyć, że różne lokalne, mniejsze, podgrupy wykonują również podobne zadania, co średnie i duże formacje klastrowo-węzłowe. Tzn. na poziomie lokalnym także prowadzą szkolenia, zapewniają obsługę logistyczną, zbierają fundusze, pomagają zakładać mniejsze grupy, wspólnie organizują lokalne wydarzenia itp. Każda mniejsza, lokalna, grupa staje się automatycznie klastrem w całej strukturze organizacyjnej.

Sednem całego ruchu herbacianego jest to, że każdy podmiot, w nim się znajdujący, ma tożsamy status co pozostałe. I chociaż takie lub inne grupy, szczególnie dotyczy to klastrów-węzłów wyższego szczebla, mogą wykonywać jakieś zadania merytorycznie o znaczeniu ogólnokrajowym (na poziomie federacji), to nie mają one charakteru nadrzędnego, patrymonialnego i/lub kontrolno-nadzorczego pozostałe. Jest to struktura zorientowana nie na personalne przywództwo liderów (niezależnie od tego, jak silnie oni byliby charyzmatyczni) lecz na konkretne cele do osiągnięcia oraz konkretne projekty do przeprowadzenia. Zadaniem lidera jest mobilizowanie do pracy swoim autorytetem, wiedzą i doświadczeniem. Jednak relacje wewnątrzgrupowe (i międzygrupowe) są partnerskie, a także oparte na zaufaniu. Ruch herbaciany jest ucieleśnieniem tego, co ja w materiale, pt. Szkieletowa sieć „środowiska” inicjatyw prawicowych ująłem w haśle: Bądźmy odrębni wiążąc się! I o to właśnie chodzi. Cała bowiem odrębność, różnych mikro-, lokalnych, regionalnych i ogólnokrajowych struktur w łonie szeroko pojmowanej amerykańskiej konserwy, połączona zadziałała jak tsunami.

Dzisiaj, mam tą skromną satysfakcję, że praktyczną ilustracją mojej koncepcji była noc wyborcza (szkoda, że nie w Polsce) 2 listopada br. za Oceanem. Ale, zaraz, zaraz, zapomniałem wszakże, że rodzima prawica (w tym także PiS) żadnego KIIP’a nie potrzebuje, zaś krajowi „herbaciarze” są im potrzebni jak kwiatek do korzucha. Klasyką jest już podążanie drogą do klęski, ale jakże nobliwej i uwznoślającej.


Et tu Kataryna contra me?

9 września 2010

Jeśli więc rozpad PiSu, takiego jakim jest dzisiaj, jest i tak nieunikniony, lepiej, żeby to się stało jak najprędzej i jak najmniej boleśnie. Niech Jakubiak, Kluzik, Poncyljusz, Kowal odejdą już teraz, a ci, którzy ich wypychają pod pretekstem nieudanej kampanii, niech w najbliższej kampanii samorządowej pokażą na co ich stać. Jak PiS sobie radzi pozbawiony „obciążeń”. Jeśli PiS polegnie – a polegnie na pewno – do wyborów parlamentarnych pozostanie jeszcze rok, to wystarczająco dużo czasu, żeby sobie wszystko przemyśleć i zdecydować, czy lepiej trzymać krótko partię z 10% poparciem, czy nauczyć się żyć z różnorodnością, i dzielić władzą w partii zbliżającej się do 30%.

(…) Jeśli PiS był atrakcyjny dla takich oszołomów jak ja, to właśnie dlatego, że widzieli w nim połączenie wizji i wybitnego intelektu Jarosława Kaczyńskiego, z ideowością sympatycznych polityków młodszego pokolenia, jak Kowal, Ołdakowski, Jakubiak, Poncyljusz. Taka mieszanka mogła się stać alternatywą dla bezideowej, pozbawionej wizji i sfokusowanej na obsługiwaniu potrzeb Ryśków Platformy. Partia Ziobry, Dery, Błaszczaka i kto tam się jeszcze włączył do wykopywania „liberałów” taką alternatywą nie będzie. Więc jeśli PiS w tym kierunku zmierza – a wszystko na to wskazuje – może lepiej, żeby „liberałowie” się odłączyli na tyle wcześnie, żeby jeszcze mogli w polityce zostać. Dla tych, którzy chcieliby ją poznawać opisywaną tak, jak ją opisywał Ołdakowski.

– kataryna, PiSowscy liberałowie muszą odejść


Kaczyński sięgną po „model” Iacocci.

5 września 2010

Serwis Blogmedia24.pl zamieścił List Jarosława Kaczyńskiego do ludzi z PiS. List, jak się należało tego spodziewać, całkowicie zamilczany przez media, tzw. „głównego nurtu”. Pozwolę sobie wtrącić nieco swoje „trzy grosze”.

Osobiście uważam, że jednym z poważniejszych błędów, które Jarosław Kaczyński popełnia, jest to, że niezwykle rzadko ujawnia i demistyfikuje wszystkie te „manewry”, które są robione wokół partii mające na celu sianie w niej zamętu. Oczywiście ktoś mógłby, rzecz jasna, powiedzieć, że on to robi lecz to się nie „przebija”. Jednak daje się to sfalsyfikować poprzez to, że skoro w samym kierownictwie PiS jest świadomość tego, że (cytuję): … niemal zawsze jesteśmy traktowani przez większość mediów, a zwłaszcza przez te tworzące tzw. główny nurt, z wielkim dystansem i jednostronnym krytycyzmem…, to siłą rzeczy ono liczy się z tym, że głos „z wewnątrz” partii będzie filtrowany. A przecież Jarosław Kaczyński w powyższym liście precyzyjnie zakreśla ramy czasowe, kiedy on, jego brat i partia byli i są (i zapewnie będą dalej) „glanowani” przez media głównego nurtu. W związku z tym, jeśli tak jest, a przy tym dysponuje się ograniczonymi możliwościami „kontr-glanowania”, to tym samym zawsze palącą potrzebą jest to, by właśnie jak najintensywniej komunikować się w formie takich to właśnie listów, jak powyższy. Zaś ta forma była i jest stosowana niezwykle rzadko. Tak rzadko, że prawie wcale. Potwierdza to zresztą sam Jarosław Kaczyński piszący: Postanowiłem powrócić do stosowanego kiedyś w mojej poprzedniej partii – Porozumienie Centrum – obyczaju pisania listów prezesa partii do jej członków. Zarówno wtedy, w latach 90., jak i dziś, chodzi o bezpośredni przekaz pewnych informacji i interpretacji wydarzeń, które albo nie docierają do Koleżanek i Kolegów za pośrednictwem mediów, albo też docierają, ale w formie mocno zniekształconej, niekiedy całkowicie opacznej, przekręconej, i to intencjonalnie. Widać w tej zapowiedzi pewien prognostyk „odświeżenia” i „udrożnienia” kanałów wewnętrznej komunikacji, służących nie tylko samej partii lecz również wyborcom obecnym i przyszłym.

Można się bowiem zastanawiać nad tym, że wśród sympatyków/wyborców partii Jarosława Kaczyńskiego może istnieć pewna dezorientacja odnośnie do tego, co sam szef partii jak i jej kierownictwo postrzega, jako coś zagrażającego, a na co brak jest jakichś sygnałów zwrotnych. Przyznam się, że nieraz sam odczuwałem w takiej sytuacji pewien niedosyt. Widzę jednak, że prezes PiS’u sięga po „model” Iacocca’i.

Zrobię w tym miejscu pewną odskocznię i wspomnę osobę Lee Iacocca’i, byłego prezesa koncernu Chrysler, który uratował go od niemal pewnego bankructwa. Jeśli sympatyka/wyborcę można potraktować jako potencjalnego klienta danej firmy, to jak to odnieść do wyznania Iacocca’i w swojej „Autobiografii” (str. 221-222), który pisze: Ralph Nader twierdzi, że Iacocca jest takim magikiem marketingu, iż potrafi skłonić ludzi do zakupu samochodów, nawet gdy ich nie potrzebują. Utrzymywał, że gigantyczna „Wielka Trójka”, dzięki swej potędze i zasięgowi oddziaływania, umie ludziom tak prać mózgi, iż kupuje wszystko, co im każemy. Jeśli była to prawda, to gdzie podziała się owa szczególna moc, właśnie wtedy, gdy tak bardzo jej potrzebowałem? Gdzie podział się mój geniusz marketingowy, bo przecież nikt nie kupował naszych samochodów? Jakże przydałyby się takie magiczne sztuczki wówczas, w 1979 r., kiedy miałem potworne trudności ze sprzedaniem czegokolwiek! To zaś można sparafrazować do następującego stwierdzenia, że Jarosław Kaczyński jest takim geniuszem marketingu politycznego, który po 2007 r. posiada problem ze „zbyciem” swojej oferty politycznej, programowej. Dalej, jakże „wypisz, wymaluj”, niniejszy opis wiernie koresponduje z „Listem prezesa”: Z biegiem czasu kłopoty finansowe Chryslera stały się tak poważne, że naszej niepewnej sytuacji nie dało się ukryć. Na domiar złego musieliśmy przeciwdziałać paskudnym plotkom o grożącym nam niechybnie upadku. Kiedy ktoś wykłada osiem czy dziesięć tysięcy dolarów na nowy samochód [Można to powiedzieć inaczej, „Kiedy ktoś decyduje się głosować za nowym programem politycznym.” – przyp. M.F.], a jest to spora inwestycja [Podobnie jest z głosowaniem. – przyp. MF], i usłyszy, że za parę lat firmy może nie być [Sympatyk/wyborca od lat słyszy, że PiS może nie być. – przyp. MF], to z pewnością zastanowi się, gdzie znajdzie serwis i części zamienne [To z pewnością zastanowi się, kto będzie realizował program polityczny, za którym głosuje. – przyp. MF] Jeśli ponadto gazety zapowiadają bez przerwy rychłe bankructwo Chryslera [Jeśli ponadto gazety zapowiadają bez przerwy rychły upadek PiS’u. – przyp. MF], to z pewnością nie śpieszno nikomu kupić u niego nowy samochód [To z pewnością nie śpieszno nikomu na PiS głosować. – przyp. MF] Wkrótce doszło do tego, że Chrysler stał się tematem niewybrednych dowcipów. [Czegoś nam to przypomina? – MF] Najbardziej wzięci satyrycy mieli obfite żniwa. [„Szkło kontaktowe” i cała reszta…. – MF] Itd., itd. W związku z tym warte wydaje się właśnie zaczerpnięcie wiedzy o tym, jak szef Chryslera dał sobie radę z tym wszystkim, i koncern ten odrodził, jak Feniksa z popiołów. Zaś tutaj pojawia się pewna niespodzianka, z której, jak widać, Jarosław Kaczyński skorzystał. Przytoczę pewien opis z niewielkimi skrótami i pewnym komentarzem.

Tutaj dygresja. Rzecz mniej więcej polegała na tym, że Chrysler znajdując się z zapaści finansowej zaczął zwracać się do banków o gwarantowane linie kredytowe jak również do Kongresu o pomoc finansową w celu ratowania koncernu, którego upadek oznaczałby katastrofę w amerykańskim przemyśle samochodowym i wstrząsnął by całą gospodarką. Linia rozumowania polegała na tym, że Chrysler był za duży, by upaść. Oczywiście negocjacje z bankami jak i rokowania oraz przesłuchania w Kongresie były piekielnie trudne tym bardziej, że w prasie bezustannie ukazywały się miażdżące artykuły wskazujące wręcz na rychły upadek koncernu. Dla Iacocci najistotniejsze było, by u Amerykanów podtrzymywać przekonanie, że Chrysler warty jest ratunku. Oddajmy zatem jemu głos. (Podkreślenia moje.)

W tym czasie priorytetową dla nas sprawą było utrzymywanie zaufania nabywców. [Ergo, sympatyków/elektoratu PiS – MF] Przesłuchania ciągnęły się, a nasz zbyt skurczył się dramatycznie. Nikt nie chciał kupować samochodu od spółki, która miała wkrótce wypłynąć brzuchem do góry. [Nikt nie chce głosować na PiS, kiedy ma on wkrótce upaść. – MF] Odsetek tych, którzy byli skłonni choćby tylko wziąć pod uwagę kupno samochodu Chryslera, spadł z dnia na dzień z 30 do 13 proc. [Czegoś nam to nie przypomina? – MF]

W kwestii, jak powinniśmy reagować na ten kryzys, były dwie szkoły myślenia. Na ogół nasi fachowcy od spraw informacji i reklamy byli zdania, że najlepszą polityką jest milczenie. [Czegoś nam to nie przypomina? – MF] „Siedźcie cicho – radzili – To wszystko się unormuje. Ostatnią rzeczą, na jakiej by nam mogło zależeć, jest zwracanie uwagi na naszą marną sytuację.” Jednakże nasza agencja reklamowa… kategorycznie się z tym nie zgadzała. „Sytuacja jest krytyczna – powiedzieli – stoicie wobec wyboru. Możecie umrzeć po cichu albo możecie umrzeć krzycząc. Radzimy, abyście umierali krzycząc – zawsze istnieje szansa, że ktoś was usłyszy.”

Posłuchaliśmy ich rady. Zleciliśmy agencji opracowanie kampanii reklamowej, która przekonałaby opinię publiczną, że mamy jeszcze przyszłość przed sobą. Musieliśmy uświadomić ludziom dwie sprawy: po pierwsze, że nie mamy najmniejszego zamiaru zwinąć interesu; po drugie, że produkujemy takie właśnie samochody, jakich naprawdę potrzebuje Ameryka. [podkr. moje – MF]

Nasze regularnie ukazujące się ogłoszenia, które zawierały zdjęcia nowych modeli i ich opis, zastąpiliśmy seria tekstów przedstawiających nasz punkt widzenia na sprawę gwarantowanych kredytów oraz dalekosiężne plany Chryslera. Zamiast promocją naszych produktów, zajęliśmy się promocją samej firmy i jej przyszłości. Nie mogliśmy się przebić normalnymi kanałami z tym co mieliśmy do powiedzenia – przyszedł więc czas, aby reklamować naszą sprawę – zamiast naszych samochodów.

Ron DeLuca z nowojorskiego biura… przygotował serię całostronicowych ogłoszeń przedstawiających nasze stanowisko. [Aż dziw bierze, że PiS jeszcze na to nie wpadło. – MF] Przed napisaniem każdego z tych tekstów przychodził zwykle do mnie do biura na godzinę lub dwie, by omówić szczegóły. [A gdzie są spin doktorzy, „muzealnicy” PiS’u? – MF] Potem ja poprawiałem jego projekt i doszlifowywaliśmy go wspólnie tak długo, aż obaj byliśmy zadowoleni.

W tych ogłoszeniach, które agencja zaczęła określać mianem „płatnych ogłoszeń”, prostowaliśmy wiele mylnych poglądów. Dementowaliśmy obiegowe opinie o Chryslerze: Nie produkujemy samochodów paliwożernych. Nie prosimy Waszyngtonu o darowiznę. Gwarancje kredytowe dla Chryslera nie stanowią niebezpiecznego precedensu. [Co robią spin doktorzy, „muzealnicy” PiS’u? – MF]

Ogłoszenia były utrzymywane w niezwykle bezpośrednim stylu. Ron przyjął agresywną postawę, która bardzo mi się podobała. [Iluż to chce „ucukrować” PiS aż do mdłości? – MF] Aż za dobrze wiedzieliśmy, co przeciętny Amerykanin myśli o Chryslerze [Aż za dobrze wiadomo, co przeciętny Polak myśli o Kaczyńskim i PiS. – MF], próbowaliśmy więc przyjąć jego punktu widzenia i przewidzieć jego pytania i wątpliwości. [Czy ktokolwiek w PiSie potrafi i chce przyjąć punkt widzenia przeciętnego Polaka o Kaczyńskim i PiS’ie, a tym bardziej przewidywać jego pytania i wątpliwości? – MF] Ignorowanie fatalnej opinii nic nie dawało. Zamiast tego powinniśmy stawić jej czoło i pogłoski zastąpić faktami. [Iluż w PiS’ie jest takich, którzy wyglądają na takich, którzy jakby przepraszali za to, że partia ta istnieje? – MF].

Jedno z tych ogłoszeń miało śmiały tytuł, wyrażający to, co przychodziło już do głowy wielu ludziom: „Czy Ameryce będzie się powodziło lepiej bez Chryslera?” [I tak też można. „Czy Polsce będzie powodziło się lepiej bez PiS’u? – MF] (…)

Ogłoszenia były niezwykłe jeszcze pod innym względem. Postanowiliśmy, że wszystkie będą firmowane moim podpisem. [Fenomenalne. Nie Kurskich, nie Bielanów, nie Kamińskich, nie Kluzik-Rostkowskich, nie Brudzińskich, nie Suskich, nie Karskich, nie Ziobrów, nie Kowali etc. etc., tylko jednym. Jarosława Kaczyńskiego. – MF] Chcieliśmy pokazać potencjalnym klientom, że zaczęła się nowa era. Ostatecznie główny menedżer firmy bliskiej bankructwa ma obowiązek dodać ludziom otuchy. [Ostateczne lider partii bliskiej upadku ma obowiązek dodać sympatykom/wyborcom/członkom otuchy. – MF] Musi oświadczyć: „Jestem tutaj i ponoszę odpowiedzialność za tę firmę. Aby udowodnić, ze traktuję ją poważnie, składam oto swój podpis – tu, na wykropkowanej linii.” [I w ten sposób ucina wszelakie możliwości harcowania wewnątrz różnym takim i owym. – MF]

Nareszcie pojawiła się możliwość pokazania ludziom, że Chrysler jest firmą rzetelną, że można na niej polegać. Umieszczając na tych ogłoszeniach mój podpis, zachęcaliśmy ludzi, by bezpośrednio do mnie kierowali swoje skargi lub zapytania. Obwieszczaliśmy, że na czele tego wielkiego koncernu o skomplikowanej strukturze stoi obecnie człowiek, który kładzie na szalę swe nazwisko i swą reputację. [Jarosław Kaczyński w „Liście” pisze: „…Chcę jednak już tu zapewnić, że wszelkie informacje o mojej „abdykacji” czy dymisji są całkowicie nieprawdziwe.” – MF]

Kampania ogłoszeniowa okazała się zdecydowanym sukcesem. Jestem pewien, że odegrała ona rolę w zbiorowych wysiłkach, mających przekonać Kongres do zaaprobowania gwarancji kredytowych. Zamieszczanie ogłoszeń jest oczywiście frustrujące, bo nigdy nie wiadomo, jaki argument chwycił w bitwie o klienta. [Parafrazując, zamieszczanie ogłoszeń jest oczywiście frustrujące, bo nigdy nie wiadomo, jaki argument chwycił w bitwie o sympatyka/wyborcę. – MF] Opowiadano nam, że w administracji Cartera i Kongresie ludzie biegali z pokoju do pokoju, wymachując gazetami i pokazując te ogłoszenia – ze złością lub z satysfakcją. [Czegoś to nie podpowiada? – MF]

Bez wątpienia ta akcja wywarła istotny wpływ na opinię publiczną. [A PiS się dziwi, że ma złą prasę i jest pokazywane jako obciachowe. – MF] Ludzie rzucali okiem na pierwszą stronę gazety, gdzie donoszono, że wkrótce splajtujemy. Potem zaglądali do środka – i znajdowali tam nasz punkt widzenia.

W związku z tym do kurki wodnej, co robią spin doktorzy, „muzealnicy” itp.? Niechby sobie właśnie przeczytali „Autobiografię” Iacocca’i, to wiedzieli by, jak PiS odrodzić. Ale, z „Listu” Jarosława Kaczyńskiego widać, że jest on tego wszystkiego świadomy, pisząc … wskazane wyżej sprawy stawiają na porządku dziennym zorganizowanie na nowo sposobu komunikowania się kierownictwa PiS i Klubu Parlamentarnego PiS z członkami partii. Zdaję sobie sprawę, że większość z Was nie ma po prostu czasu na dokładne śledzenie wszystkich wydarzeń, nawet tych bezpośrednio związanych z PiS, i siłą rzeczy może się znaleźć pod wpływem przekazów całkowicie lub częściowo zafałszowanych. To mniej więcej odpowiadałoby opisowi Chryslera w listopadzie 1978, kiedy Lee Iacocca został prezesem koncernu.

A może czas najwyższy zacząć traktować Prawo i Sprawiedliwość jak korporację, która wymaga restrukturyzacji i procesów sanacyjnych?


„Nowi” to część podwórkowego konglomeratu.

19 sierpnia 2010

No, to kontynuuję dalej swoją gawędę o post-trzepakowej rzeczywistości. Robię to, ponieważ w dalszym ciągu pewne rzeczy są niejasne dla mojego polemisty, Andrzeja A., który wczoraj w moim wpisie, pt. Międzytrzepakowa naparzanka a rządy „naszych”, odpowiedział mi:

Ja w swoim rozumowaniu nie rozdzielam Twojej grupy 1 od grupy 2, gdyż jeśli cofniemy się dostatecznie głęboko, to się okaże, że powstanie grupy 2 było efektem walk frakcyjnych w grupie rządzącej trzepakiem po zainstalowaniu systemu trzepakowego. Wbrew Swoim chęciom chyba jednak nie odpowiedziałeś na problem, który postawiłem. „Nowi” to według mnie PO, teraz są u władzy. „Jedyni predestynowani” to UD/UW na przemian z SLD. „Nowi” dostali wsparcie medialne po swojej przegranej w 2005, przedtem nie było czegoś takiego. Przedtem było medialne przekierowywanie elektoratu pomiędzy grupą 1 i 2. Co obie grupy skwapliwie wykorzystywały. Problem nadal jest bez odpowiedzi według mnie, czyli kiedy „nowi” rozumiani jako PO przyjęli poparcie medialne i związaną z tym poparciem kuratelę „jedynie predestynowanych”. Który moment, i które wydarzenie o tym zadecydowało.

Otóż, co do tego, że grupa 2 wyłoniła się jako rezultat walk frakcyjnych w łonie centralnego monosystemu trzepakowego, tj. po jego zainstalowaniu i okrzepnięciu, to można powiedzieć, „tak” bądź „nie”. W zależności od tego, jak interpretujemy ową grupę. A tutaj bardzo łatwo jest popełnić błąd interpretacyjno-poznawczy. Odpowiedź pierwsza jest prawdziwa wtedy, kiedy uznamy, że perspektywiczni następcy starych trzepakowiczów zbyt szybko chcieli przejąć system trzepakowy dla siebie i z tego powodu dostali po łapach. Musieli wobec tego jeszcze poczekać. Natomiast druga prawdziwa jest wówczas, jeśli prawdą jest powyżsi następcy stanowili część owego systemu i stopniowo byli wdrażani do jego „odziedziczenia”. Można również przyjąć i taką interpretację, że grupę, umownie mówiąc, drugą, stanowili ci, którzy byli spoza całego systemu trzepakowego, zaś swoje korzenie integracyjne mieli w opuszczonych garażach, jakichś starych, od dawna nieużywanych, hal fabrycznych, jakich ruderach, bunkrach, zarośniętych polanach…. Mówiąc o tej grupie, to właśnie miałem na myśli.

Dalej. Odpisując Tobie w mój tekst wkradło się pewne nieporozumienie, jeśli chodzi o pojęcie „nowi”. Ja go zinterpretowałem, jako „nasi”, tj. ci, których wokół siebie skupiło Rodzeństwo. Dlaczego? Ano dlatego, że owi „nasi” jako „nowi” byli tymi aspirującymi do przejęcia władzy w całym ustroju pot-trzepakowym. Mój tok myślenia wynikał z dwóch przesłanek. Pierwszej polegającej na tym, co wcześniej opisałem, w tekście O rządach pod trzepakiem (Exclusively for Tygrys), jako Grupa druga, chcąca rządzić trzepakiem, to…(…) tacy, którzy nigdy „pod” trzepakiem nie byli, jednak z powodu tego, że od siedzących tam permanentnie dostawali młóckę, postanowili się zebrać, „przejąć” trzepak i wprowadzić swoje rządy. (Jak to miałoby się do Twojej interpretacji „nowych”? Przecież takie coś byłoby z gruntu nieprawdziwe.) I przesłanki kolejnej, zawartej już w tekście, pod którym mi odpowiedziałeś, że Rodzeństwo i ich koledzy wyłonili się niejako spoza rzeczywistości (ergo, układów) post-trzepakowej. Iż nie stanowili w żadnym stopniu jakiejkolwiek części owego osobliwego, swoistego i całkiem kuriozalnego podwórkowego konglomeratu (hybrydy) post-trzpakowego, który wyłonił się wskutek upadku ustroju trzepakowego. To jest jego decentralizacji i przekształceniu w taki sposób, że do rządzenia podwórkiem/ulicą/osiedlem/whateva do starych (nowych) trzepakowiczów dokooptowani zostali bywalcy innych, wyżej przeze mnie wymienionych, miejsc integracji. Oczywiście, jak wiemy z „krótkiego kursu historii” grupy Braci, gdzieś tam „otarli” się o wchodzenie w skład owego podwórkowego konglomeratu post-trzepakowego. Stąd też może być również prawdziwe to, co napisałem w zdaniu pierwszym (w tekście O rządach…) określającym „grupę drugą”. Wiem, są też i tacy, którzy w grupie braci widzą kontynuatorów dawniejszego centralnego monosystemu trzepakowego. I to zarówno, jeśli chodzi o idee jak i niektóre osoby.

W związku z powyższym nieporozumieniem z mojej strony a Twoją interpretacją pojęcia „nowi” mogę powiedzieć tyle, że być może mimowolnie tkwisz w błędzie. Doprawdy uważasz tych, których opisujesz, za „nowych”? A jaką możesz mieć pewność, że owi „nowi” nie są w istocie p.o. „jedynych predestynowanych”? Więcej, to są jeszcze dawniejsze czasy Wielkiego Styropianu, a do niego wszak różne ścieżki wiodły. Czyżbyś nie znał dziejów owych „nowych”?

Że co? Że „nowi” dostali medialne wsparcie po przegranej w 2005 r., zaś wcześniej tego nie było? Doprawdy? Pamiętam, jak dziś, moment, kiedy „nowi” w 2001 r. startowali w hali gdańskiej „Oliwii”. I choć z początku media Jedynie Słuszne (z Zawsze Nieomylną na czele) trochę ich prztykali, głównie z powodu ich despektu wobec „jedynie predestynowanych”, to po „naprawieniu” tego „błędu” klimat wokół nich zaczął się szybko zmieniać. Sygnałem, o tym świadczącym, było to, że „w nagrodę” w dwa tygodnie po starcie sondażownie dawały im już 16-17 proc. poparcie. Od tego momentu zaczęło być tak, że telewizja „brunatnego Roberta” pospołu z Zawsze Nieomylną promowały „jedynych predestynowanych”, jakby podtrzymując ich przy życiu. Z kolei dwie komercyjne telewizje z całą masą pisemek dla „młodych, wykształconych z wielkich miast” forsowały „nowych”. Chodziło o to, by ci lokowali się w „strefie górnych wód średnich” (ca. 20 proc.), tak by w niczym nie zagrozić perspektywie historycznego kompromisu „jedynych predestynowanych”. I tyle pokazywały ostatnie sondaże przed wyborami w 2001 r. Wszystko byłoby pięknie, gdyby wówczas nie się okazało, że nachalne forsowanie jednej z części składowej owych „jedynych predestynowanych” okazało się promowaniem trupa i post-trzepakowy konglomerat jęknął, „aleśmy wybrali”. Na domiar złego, to jeszcze na podwórko wdarli się jakieś radykalni obcy „z miasta” i zaczęła się rozróba. Co było nie do pomyślenia. Co w takiej sytuacji zarządzono pod trzepakiem? Ano jedno, „Trzeba pozwolić, by nasi nowi okrzepli, porozstawiali się w takich lub innych miejscach podwórka, najlepiej na jego obrzeżach, zaś część jedynie predestynowanych obejmie trzepak. Z kolei grupie Braci i tym obcym z miasta utrudni się poruszanie po podwórku.” No i tak to trwało do czasu, aż narastający wrzód, o którym pisałem w poprzedniej notce, eksplodował. Co się działo dalej, to wiemy doskonale.

Ależ żadnego medialnego przekierowania pomiędzy grupami 1 i 2 nie było. Było jedynie lepsze doświetlenie jednego z krańców grupy 1. W tym cieple zaczęli wzrastać właśnie „nowi”, którzy byli (czy są?) jedną z części owego konglomeratu. Ową grupę 2 starano się dalej trzymać w medialnym mroku, zaś jeśli w ogóle ją oświetlano, to padał na nią zimny snop światła. Nie mówiąc już nic o obcych „z miasta”. Kiedy zaczęto ocieplać „nowych”? Hmm…, moim zdaniem, nigdy, gdyż od samego początku byli dopieszczani w tym medialnym Spa. Czasami ich miejsce zajmowała jedna z części owych „jedynych predestynowanych”, lecz działo się to wtedy, kiedy z podwórka wracali poobijani, posiniaczeni i zakrwawieni po kolejnej rozróbie. „Nowi” w tym Spa przechodzili zaprawę kondycyjną. Oczywiście od czasu do czasu musieli pokazać się na podwórku, by takich lub owych na nim postraszyć.

Co do momentu, kiedy zaczęli bywać w tym medialnym Spa oraz kiedy w nim otrzymali tę – nomen omen – „kuratelę”, to trudno mi jest to ocenić. Ja myślę, że stało się to wtedy, kiedy przeprosili się z „dziadkami” z jednej z części owych „jedynych predestynowanych” i okazali tamtym szacunek, jaki składają wnuki. Odtąd Zawsze Nieomylna ich polubiła. A gdy ona tak zrobiła, to za nią poszła cała reszta. No i poszłooooooo…. I tak się to toczy do dzisiaj. Zaś szczególnie wtedy tak się działo, kiedy „nowi” po wyjściu ze Spa na podwórko, odświeżeni, wypoczęci, pełni sił, dla treningu sprawnie spuszczali bęcki tym obcym „z miasta” i przy okazji również grupie Rodzeństwa. No, wówczas Zawsze Nieomylna była „w niebo wzięta”. A dlaczego tak się działo? To jest proste, jak konstrukcja gwoździa. Mianowicie, ani grupa Braci ani tym bardziej owi obcy „z miasta” nie mieli swojego Spa, w którym mogliby nabierać kondycji. Wina to może post-trzepakowego konglomeratu podwórkowego? Jedno, co mi do dzisiaj nie daje spokoju to, to, jak sobie owa grupa Braci wyobrażała po tym wszystkim robienie z „nowymi” współrządów pod trzepakiem.


Międzytrzepakowa naparzanka a rządy „naszych”.

18 sierpnia 2010

Andrzej A. pod moim ostatnim wpisem, pt. O rządach pod trzepakiem (Exclusively for Tygrys) odpowiedział mi, cytuję:

To ciekawa analogia. Pewnie gdyby dopisać jeszcze kilka innych motywacji, a które były poruszane przez innych blogerów, to uzyskało by się obraz kompletny. Również w dużej części wychowywałem się „pod trzepakiem”, na podwórku, na boisku i ten opis mnie nie dziwi – jest adekwatny. Pozostaje jedna nieciągłość. Ci, którzy rządzili i są w swoim mniemaniu JEDYNYMI predystynowanymi do tego żeby nadal to robić w międzyczasie stracili władzę. Ich pozycję zajęli nowi. Zachodzi dosyć istotne pytanie, kiedy „nowi” zostali zblatowani przez starych. I jakie czynniki zadecydowały o tym, że „nowi” skorzystali z medialnego wsparcia starych. Bo gdyby nie wsparcie medialne w 2007 to PO mogło by co najwyżej być betonową opozycją i niczym więcej. Według mojej wiedzy głównym czynnikiem była zwykła zawiść i wściekłość Tuska, że przerżnął wybory 2005. Ten człowiek jest wbrew pozorom niezwykle nieodporny na porażki. To ten moment zadecydował. Oczywiście PiS nie odwojuje ani elektoratu post SLD-wskiego, ani znaczącej ilości MWzWM. Może liczyć tylko na ruszenie tych, którzy się do wyborów nie fatygują, a jest ich około 45 procent elektoratu (to względnie stała wartość).

Postaram się wobec tego jemu i innym Mości Blogerom na powyższe pytanie odpowiedzieć. Wiemy wszyscy, że w czasach przed, tzw. transformacją, przez prawie pół wieku istniały monorządy jednego centralnego trzepaka, który na innych podwórkach, osiedlach, dzielnicach, w końcu miastach miał podporządkowane sobie inne, lokalne, trzepaki. Decyzje, które zapadały pod nim, były transmitowane w tamte dalsze rejony i były również egzekwowane przez twardzieli pilnujących także, by okoliczni mieszkańcy nie mieszali się do tego, co się pod tymi trzepakami dzieje. Z czasem pojedyncze znaczenie tych lokalnych trzepaków zaczęło na tyle rosnąć, że zaczęły stanowić coraz większą przeciwwagę względem owego centralnego trzepaka. W mniejszym bądź większym stopniu, co bardziej sprytny „lider” spod takiego bądź owego trzepaka, potrafił się usamodzielnić, stworzyć własne dominium, wykroić swoją przestrzeń interesów, wreszcie być równorzędnym partnerem wobec tych, którzy zajmowali ów trzepak centralny. Zresztą był również jego członkiem. Trzeba także dodać, że ten centralny trzepak miał swoiście specyficzne relacje z podobnymi do niego trzepakami w różnych innych regionach geograficznych, z którymi musiał się przyjaźnić, gdyż taka była wola i decyzja najważniejszego, w takim układzie, trzepaka nad trzepakami. To, oczywiście, było tak silnie zapętlone, zamotane, że w ramach tego wielopoziomowego systemu powiązanych ze sobą trzepaków wszelakie odniesienia i sprzężenia zwrotne mogły być na tyle autonomiczne, na ile wynikało to z tego, co zachodziło na najwyższym poziomie, tj. trzepaka nad trzepakami. W tym miejscu się zatrzymam, jeśli chodzi o opis owego osobliwego systemu trzepakowego, by odskoczyć w nieco inne rejony.

Na podwórku, osiedlu… itp., były również inne, wcale nie gorsze, miejsca, w których można się było gromadzić, by w nich rozwijać własne życie społeczne. To mógł być jakiś opuszczony garaż, jakieś stara, od dawna nieużywana, hala fabryczna, jakaś rudera, bunkier, zarośnięta polana…. Cokolwiek, co nie było w jakikolwiek sposób pilnowane przez dorosłych. To tam, podobnie jak na trzepaku, można się było zbierać, bawić, palić papierosy, pić alkohol…, się integrować. Z jakichś jednak powodów trzepak był miejscem na podwórku najważniejszym, najbardziej prestiżowym, najatrakcyjniejszym. Dlaczego? Myślę, że dlatego, iż z jego pozycji można było kontrolować całą okolicę: śmietnik, parkingi, klatki schodowe, zaplecze tego lub owego sklepu, ulice bądź inne ciągi komunikacyjne, skwery, parki…. Wreszcie, wraz ze śmietnikiem był on czymś bardzo użytkowym dla okolicznych mieszkańców. Pozostałe miejsca integrowania się znajdowały się gdzieś na uboczu, można powiedzieć, na „odludziu”. Z takiej pozycji trudno było okolicą „rządzić”.

Ferajna spod trzepaka była kumulacją wszystkich najgorszych cech charakteru, jakie można było sobie wyobrazić. Nie oznaczało to jednak wcale, że nie była w tym wszystkim sprytna, zaradna oraz wystarczająco inteligentna i przewidująca. Ona doskonale wiedziała więc to, jak umieć sobie podporządkować okolicę, w tym także pozostałe miejsca integrowania się. W swoim poprzednim wpisie określiłem je, jako grupa druga. Z czasem, coraz silniej i intensywniej, wybuchały konflikty pomiędzy całym systemem trzepakowym a tą grupą, do której dołączały się coraz większe rzesze okolicznych mieszkańców. Zaś w pewnym momencie ich przeważająca liczba poparła grupę drugą. Wydawało się, że na tym i innych podwórkach zapanuje już spokój, lecz szybko okazało się to złudzeniem. Trzepak centralny i pozostałe z nim związane zrobiły klasyczną ucieczkę do przodu, w taki sposób, by odstępując pola stworzyć sobie szanse do przejścia do ofensywy. Wszyscy wiemy doskonale, jak to się później potoczyło. Raptem, znienacka, była ona gwałtowna i rozstrzygająca. Wywołany w ten sposób szok na długo sparaliżował okolicznych mieszkańców, którzy w podwórkowo-uliczne życie coraz szybciej i coraz bardziej zaprzestawali się angażować. To również zostało dostrzeżone przez trzepaka nad trzepakami, który mógł się zająć własnymi, ważniejszymi, sprawami. A co z pozostałymi miejscami integrowania się: garażami, halami fabrycznymi, ruderami, bunkrami, zarośniętymi polanami itp.? One zaczęły nie wytrzymywać naporu gwałtowności wydarzeń, tym bardziej, że im dłużej one trwały, to tym mniejsze poparcie otrzymywały ze strony okolicznych mieszkańców. Ci zaczęli zdawać sobie sprawę z tego, że z całym systemem trzepakowym nie wygrają.

Wreszcie różni uczestnicy tych wydarzeń, tj. siedzący na takim lub owym trzepaku, okoliczni mieszkańcy, bywalcy pozostałych miejsc integrowania się, a też i całkiem przypadkowi obserwatorzy, zaczęli czuć się coraz bardziej zmęczeni sytuacją, swego rodzaju patem. I im dłużej to trwało, tym bardziej narastała w nich potrzeba dokonania jakiejś zmiany, wyrwania się z marazmu, nudy, rutyny. Otwarcia sobie nowych możliwości. Po okresie koniecznej mobilizacji wśród takich lub innych trzepaków zaczęło pojawiać się ciśnienie, szczególnie ze strony młodszych ich członków, na to, by zacząć odbudowywać swoje lokalne dominia, wzmacniać swoje strefy wpływów, budować sobie odskocznię na przyszłość, na stare lata i przekazać trzepakowe rządy swoim następcom. I tak, owi młodzi, którzy zazwyczaj zajmowali miejsce w trzepakowej hierarchii na ławce stojącej nieopodal trzepaka, porozumieli się ze starymi wygami, że te pokojowo ustąpią tamtym swoje miejsce w zamian za gwarancje, tzw. „świętego” spokoju. Jednak, by to uczynić, to należało również przekonać do tego okolicznych mieszkańców, że tak dla każdego będzie lepiej. Że czasy trzepakowej ferajny się już skończyły, zaś zaczął się wiek przedsiębiorczego i perspektywicznego opiekowania się trzepakiem, śmietnikiem, parkingiem itd. Że trzepakowicze dorośli, spoważniali, stali się odpowiedzialnymi, jednak w dalszym ciągu zajmowane przez nich miejsce jest dla nich bardzo ważne. Co więcej, dla dobra i szczęśliwości każdego, to oni zgadzają się, by każdy mógł wypowiadać się o życiu trzepakowo-podwórkowo-ulicznym. Nawet ich najwięksi wrogowie z opuszczonych garaży, hal fabrycznych, ruder, bunkrów, zarośniętych polan, którzy przestają nimi być, a stają się dobrymi znajomymi, można powiedzieć, wręcz przyjaciółmi. Co też w niemałym stopniu się zgadzało, bo tamci byli bądź to rodzeństwem trzepakowiczów, bądź ich bliskimi sąsiadami z tej samej (lub okolicznych) klatki, bądź też i jakimiś kuzynami. W każdym bądź razie, i jedni i drudzy nie byli dla siebie nieznajomymi. Chociaż po jednej i drugiej stronie zdarzali się jacyś odczepieńcy, którzy na takie lub owe rozwiązania się nie zgadzali, to ich głos był ledwo słyszalny, zaś jeśli w ogóle, to był traktowany jako brednie, herezje, głupoty.

I pewnego, późnowiosennego, pochmurnego dnia trzepaki zjednoczone (i ich satelity), garaże, opuszczone hale fabryczne, rudery, bunkry, zarośnięte polany oraz przeważająca liczba okolicznych mieszkańców poszli wspólnie, by wypowiedzieć się na temat zmian w rzeczywistości trzepakowo-podwórkowo-ulicznej. Aczkolwiek, w opisywanych przeze mnie grupach pierwszej i drugiej, była pewna niepewność co do zakładanego wyniku, to jednak nie trwała ona długo. Gdy już się wszystko wyjaśniło, to pewna artystka mogła z egzaltacją wydeklamować, że ustrój trzepakowy padł. Co, jak wiemy, zapoczątkowało jego demontaż w innych regionach geograficznych. W niektórych łagodniej i „eleganciej” w innych dramatycznie i krwawo. Nieważne. Podwaliny pod „nowy wspaniały świat” zostały położone. I tak się zaczęło to ciągnąć z roku na rok, coraz bardziej sielsko, zdawałoby się, że coraz sympatyczniej. Pojawiło się nowe pokolenie, które trzepakowego ustroju – nomen omen – nie odczuło na własnej skórze. Co więcej, trzepakowicze nowego typu coraz bardziej zaczęli się jemu podobać, bo też ci coraz lepiej zaczęli upodabniać się do gwiazd i gwiazdeczek promowanych w światowych, kolorowych i perfekcyjnie edytowanych żurnalach i magazynach. Nie ma się zresztą co temu dziwić, gdyż młodzi trzepakowicze, czas jeszcze przez „upadkiem” ustroju trzepakowego zaczęli się szkolić w zakresie „światowego” savoir vivru, pracować nad swoim wizerunkiem, łapać języki obce, wodolejstwo zastępować erudycją itp. Podobne przemiany zaczęły również zachodzić wśród grupy drugiej. Zresztą obie tak bardzo ze sobą się wymieszały, że coraz trudniej było ich odróżnić od siebie. Powstał swoisty podwórkowy konglomerat, hybryda. Okolicznych mieszkańców, a też i większość obcych obserwatorów, to wszystko zaczęło coraz bardziej zachwycać. Trzepakowicze mogli dalej szpanować, jednak tym razem już inaczej, ich przyjaciele bakcyla szpanerstwa także szybko połknęli. Oczywiście, obie grupy zajęte były wespół w zespół budowaniem swojej przyszłości. Na ulicy, parkingu, za śmietnikiem, na zapleczu sklepowym…. było coraz spokojniej. Okolicznym mieszkańcom zaczęło się to więc coraz bardziej podobać. Nawet może mniej było połamanych ławek, zniszczonych trawników i klombów, pobazgranych ścian. A i awantury, bójki i burdy były coraz rzadsze. Co tym bardziej wywoływało zadowolenie wśród mieszkańców.

I wszystko może toczyłoby się bez zbędnego zgrzytu, gdy nie to, że deklarowana dawniej przedsiębiorcza opieka nad trzepakiem, śmietnikiem, parkingiem itd. zaczęła coraz bardziej rozmijać się z rzeczywistością. Trzepak i śmietnik zostały zabudowane i nie każdy zaczął mieć do nich dostęp. W miejsce parkingu powstał jakiś biurowiec. Tam, gdzie był okoliczny park, to wyrosło centrum handlowo-usługowo-rozrywkowe. Lokalny klub, gdzie wcześniej zbierały się dzieci i młodzież, został sprzedany i zamieniony na pub bądź jakąś kafejkę internetową. Na porośniętej polanie wybudowano uciążliwą montownię jakiegoś zagranicznego koncernu. Na terenie, gdzie stały opuszczone hale fabryczne, zamiast jakiegoś rodzimego przedsiębiorstwa, wybudowano luksusowy hotel z centrum konferencyjno-gastronomiczno-rekreacyjnym. Nieopodal, stare kamienice, zamieszkałe przez starsze i biedne osoby, poszły pod kilof, w którym to miejscu szybko pojawiło się zamknięte osiedle apartamentowców dla ludzi młodych i rozwojowych. Itd. itd. A przy tym wszystkim coraz częściej i głośniej zaczęły pojawiać się informacje o takich lub innych patologiach.

O tym wszystkim, z początku pokątnie lecz coraz donioślej zaczęli mówić dwaj bracia i ich koledzy z jednego z sąsiednich podwórek, którzy już wcześniej przestrzegali przed konsekwencjami wynikającymi z takiej zmiany ustroju trzepakowego. Zaczęli więc oni chodzić po różnych podwórkach na osiedlu, w dzielnicy, w mieście i gdzieś indziej i spotykać się z innymi, którzy widzieli rzeczywistość tak, jak oni. Takich grup znajdowali dosyć sporo, dzięki czemu mogli poznawać swoją siłę. Również próbowali docierać do różnych mieszkańców i ich uświadamiać o zaistniałej sytuacji. Jako, że natura próżni nie znosi, zaś ekonomia zna pojęcie ograniczoności zasobów, to wraz z kurczeniem się różnych możliwości „opiekowania się” takimi bądź innymi dobrami przez ów podwórkowy post-trzepakowy konglomerat zaczęły się wśród niego pojawiać różne napięcia. Chociaż przez długi czas udawało się je tak lub inaczej wyciszać i tuszować, to jednak nie dało się tego robić na tyle skutecznie, by były one w ogóle niezauważalne. Zwyczajnie, decentralizacja ustroju trzepakowego i przekształcenie go w ustrój post-trzepakowy (stanowiący hybrydę, konglomerat dwóch wcześniejszych podwórkowych grup) musiały spowodować, że składające się na to wszystko środowiska zaczęły mieć swoje własne (partykularne) aspiracje, ich zdolności wzajemnego komunikowania osłabiły się, pojawili się tacy, którzy zajęci byli tworzeniem swojego odrębnego, wzajemne popierającego się środowiska. Coraz większy dobrobyt, którym cieszył się podwórkowy konglomerat, uśpił jego czujność, stępiając jednocześnie instynkt samozachowawczy. Wreszcie bądź to zaczęły pojawiać się jakieś zadawnione animozje, względnie powstawały nowe na gruncie nowych faktów, interesów, potrzeb i aspiracji. Właściwie można powiedzieć, że to, co wcześniej się wydawało trzepakowiczom i ich późniejszym przyjaciołom, jako swego rodzaju zabezpieczenie ich spokojnej przyszłości, zaczęło obracać się przeciwko nim samym. I tak, przez ponad dekadę coraz bardziej narastał wrzód tarć wewnętrznych, nieporozumień, kłótni i sporów, aż jego masa krytyczna została przekroczona. Dodatkowo, do głosu coraz natarczywiej i impulsywniej zaczęło dochodzić młode pokolenie, które rodziło się w czasach owego późnowiosennego, pochmurnego dnia. Co zaś robili bracia i ich koledzy?

Właściwie można powiedzieć, niewiele. Mianowicie, czekali na pęknięcie tego wrzodu, integrowali swoje struktury, coraz bardziej nagłaśniali to, co wówczas widzieli. Zaś okolicznym mieszkańcom i innym odległym to, o czym mówili, udowadniali na autentycznych przykładach – wskazując wręcz na konkretne przypadki. No i pewnego, zimowego dnia wrzód ten pierdyknął. Fala uderzeniowa, jaka wtedy powstała, wywołała wiatr, który bracia i ich koledzy złapali w żagle i byli zdolni do popłynięcia dalej na fali wznoszącej. Ten cały post-trzepakowy konglomerat dosyć długo nie mógł się połapać, co się dzieje. Aż wreszcie, kiedy do niego dotarło, jakie to może wywołać konsekwencje, z jego kręgów wyszła koncepcja budowy jakiejś nie post-trzepakowej rzeczywistości lecz jakiegoś zupełnie nowego tworu. Miała to być kolejna ucieczka do przodu, by nieco zgubić ogon z bliższej i dalszej przeszłości. Rodzeństwo i jego koledzy błyskawicznie to podchwycili. Wprawdzie, jeszcze próbowano znaleźć jakieś porozumienie pomiędzy nimi a tym całym post-trzepakowym konglomeratem, to jednak gdzieś na obrzeżach tego wszystkiego pojawiły się dwa nowe środowiska, które tą post-trzepakową rzeczywistość chciały zburzyć całkowicie. Wiatr ciągle dmuchający spowodował, że cały post-trzepakowy establishment musiał się cofnąć, gdzieś się skryć, zaś opuszczoną przestrzeń zaczęli zajmować nowi. Znowu na podwórkach zrobiło się ciekawie, co ośmieliło do wyjścia na nie tych okolicznych mieszkańców, którym post-trzepakowa rzeczywistość zaczęła coraz bardziej doskwierać. Pozostali, wspierający post-trzepakowy establishment w znacznym stopniu postanowili zostać w mieszkaniach.

Ci, którzy przez chwilę przejęli teren pod swoje rządy, z wielkimi oporami zabrali się do zajmowania na nim swoich pozycji. Zaczęły się pomiędzy nimi kłótnie, przepychanki, odezwały się jakieś stare zadrażnienia. Wielu z nich tryumfalistycznie obnosiło jakieś trofea znalezione po poprzednikach. Inni z kolei poczuli się tak pewnie, że zamiast obchodzić okoliczne podwórka, osiedla, dzielnice…, i tam utrwalać nowe porządki, to zaczęli rozpierać się na trzepaku i do każdego wykrzykiwać, że nie dadzą się od niego odepchnąć. Niekiedy okazywało się, że wraz z nowymi naciągnęły jakieś szemrane typy. Zbiegowisko okolicznych mieszkańców zaczęło się coraz szybciej rozchodzić. Były tam takiego typu różne historie i historyjki. A post-trzepakowy konglomerat siedząc nieopodal robił do nowych na podwórku pełne dezaprobaty i oburzenia miny. Wreszcie doszło pomiędzy nimi do pierwszych bójek, przepychanek itd. Jak z lat młodości. A to, ma się rozumieć, coraz bardziej wywoływało popłoch wśród mieszkańców. W końcu, nowi zostali sami na podwórku. Nie potrafili również sformułować długofalowej współpracy, koalicji z podobnymi środowiskami na innych podwórkach, osiedlach, dzielnicach. Dosyć szybko stracili kontakt z sympatyzującymi z nimi mieszkańcami. Dawali się prowokować do drobnych bójek i naparzanek. Wreszcie sami, z pozycji własnych trzepaków, między sobą też zaczęli się naparzać. Im dłużej to trwało, to tym bardziej pomyślne wiatry zaczęły się odwracać, gdyż nacierający post-trzepakowy konglomerat zaczął go coraz więcej „wytwarzać”. W końcu, widząc, że są zewsząd otoczeni, wywiesili białą flagę. Tamci znowu wezwali okolicznych mieszkańców, lecz tym razem pojawiła się przeważająca liczba ich sympatyków, i spytali o to, kto ma w takiej sytuacji rządzić podwórkiem, ulicą – w ogóle dalszą i bliższą okolicą. Wynik wszyscy znamy. Nowi zostali z podwórka przegonieni i znaleźli się w piwnicach. Post-trzepakowa rzeczywistość wróciła. Więcej, post-trzepakowy konglomerat jest o wiele spraw mądrzejszy i pewnych błędów długo nie popełni.


O rządach pod trzepakiem (exclusively for Tygrys).

17 sierpnia 2010

To już mój drugi wpis z „trzepakiem” w tytule, ale chyba na takie klimaty jest popyt. Do niniejszego zaś zainspirowała mnie odpowiedź Trariusa (Tygrysa) pod moją notką, pt. Konkretne inicjatywy – I. Jareckiej ad vocem, w której mój poirytowany polemista pisze:

(…) Albo też nasze robienie pełnych dezaprobaty i oburzenia min w stronę Michnika i Tuska jest tylko infantylizmem pryszczatych nastolatków spędzających bezpłodnie czas pod osiedlowym trzepakiem?

Chyba do poruszenia przez mojego polemistę trzepakowych inklinacji skusiła go moja wcześniejsza notka, pt. PiS a ciuciubabka przy trzepaku, w której odniosłem się do mało udanych prób rozszerzania przez PiS swojej bazy wyborczej i branie udziału w grze, której zasady określają dwie partie, tzn. PO i SLD. Uznałem, na koniec tamtego wpisu, że ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego angażuje się właśnie w coś, co jako żywo przypomina zabawę w ciuciubabkę przy trzepaku. Według mojej oceny tak jest i wolno mi tak to widzieć. No, to w związku z tym kontynuujmy naszą gawędę o „spod-trzepakowej rzeczywistości”, by dzięki temu zrozumieć na co możemy liczyć w bliższej i dalszej przyszłości.

Znam nieco rzeczywistość podwórkowo-uliczną, gdyż jako dziecko i nastolatek, jak pewnie większość, na podwórku spędzałem dużo czasu. To jest powszechna rzeczywistość każdego młodego człowieka, że po powrocie ze szkoły, zjedzeniu obiadu i odrobieniu lekcji wyskakuje się na dwór… pod trzepak, właśnie. Zazwyczaj jest to, poza rodziną, szkołą i mass-mediami, najważniejsze miejsce socjalizacji takiego człowieka, w którym poznaje (a nierzadko – współkształtuje) życie grupowe, wewnętrzną hierarchię, relacje z innymi grupami…. Uczy się rozpoznawania praw i obowiązków wewnątrzgrupowych, ustalania zwyczajów i zasad, lojalności i zdrady, sympatii i wrogości…. W zasadzie, można powiedzieć, jest to miejsce, gdzie młody człowiek uczy się życia. Czy jest to bezpłodne, to raczej w to bym wątpił, gdyż niesie to wartość dodaną w postaci nabierania umiejętności, wprawy oraz uczenia się wyczuwania, skąd może nadejść zagrożenie, jak sobie pomagać w trudnej sytuacji czy też ogólnie, jak przetrwać w tej miejskiej „dżungli”. I tak jest, można zaryzykować stwierdzenie, od wieków. Przechodzi to z pokolenia na pokolenie i niewiele (jeśli, nie nic) różni to od wcześniejszych czasów. Takie same podwórkowo-uliczno-trzepakowe klimaty były za czasów naszych pra-pra-pra…dziadów, takie same są teraz i takie same będą w czasach naszych pra-pra-pra…wnuków. Można być tego pewnym. Chyba nie zabrzmi to obrazoburczo, jeśli powiem, że „Kolumbowie” dlatego stali się tak skuteczną armią podziemną, gdyż wcześniej były to dzieci i młodzież, które „przecierały” się w życiu zaczynając właśnie od tego, przysłowiowego, trzepaka. Kiedy przyszła pora, to oni byli do walki świetnie przygotowani, gdyż znali „miasto”. To samo zresztą powtórzyło się w czasach opozycji antykomunistycznej i owocowało w latach stanu wojennego i po nim. Jak się wtedy w „konspirze” wielu młodym dziewczynom i chłopakom przydała właśnie znajomość „miasta”, nabywana od momentu organizowania się pod tym, przysłowiowym, trzepakiem?

Takie klimaty bądź to kierują młodego człowieka w stronę jakichś subkultur (nieraz o charakterze przestępczym) lub w stronę tworzenia jakichś zalążków późniejszych bardziej skomplikowanych środowisk, które wykluwają się w okresie gimnazjalno-licealnym, dalej przechodzą na czasy studenckie, zaś w ostateczności utrwalają się już w życiu dorosłym. Potwierdzają to Michał Majewski i Paweł Reszka w tekście, pt. „Zszargane nerwy pana premiera, piszący: W wąskim gronie przywódców partii władzy istnieje żartobliwe powiedzonko: „W końcu piłka jest najważniejsza”. Mówi to wiele o prapoczątkach politycznej formacji, która zaczynała się od klubu liberalnych polityków, którzy lubili futbol. Przecież zamiennikiem owego trzepaka może być, i tak często bywa, właśnie osiedlowe boisko.

To, co się dzieje w tych późniejszych latach jest w zasadzie modyfikacją tego, co zaczęło się już pod tym trzepakiem i było rozwijane w okresie adolescencji. Trzepak, to jedno z pierwszych i najważniejszych, poza rodziną (bliższą i dalszą), miejsce inicjacji społecznej młodego człowieka. Często jest też ono pewnym przedłużeniem (bądź uzupełnieniem) innych zorganizowanych form, takich jak przedszkole/szkoła podstawowa, jakieś kluby zainteresowań, sportowe itp. Trzepak, to również cała wielobarwność otaczającego nas świata, gdzie rodzą się więzi przyjacielskie i braterskie…, nieraz nawet silniejsze niż we własnej rodzinie. Inaczej niż w rodzinie bądź szkole, pod trzepakiem następuje uspołecznienie młodego człowieka, które całkowicie pozbawione jest jakiegokolwiek wcześniejszego zaprojektowania. O ile w tych pierwszych środowiskach przestrzeń dla „wyżycia się” przez młodego człowieka jest zwyczajowo bardzo ograniczona, to „pod trzepakiem” jest więcej miejsca na zachowania spontaniczne, żywiołowe oraz niekontrolowane przez bardziej zinstytucjonalizowane formy życia społecznego. To „pod trzepakiem” wykuwa się poczucie pewnej elitarności, wyjątkowości, unikalności…. To my „pod trzepakiem” jesteśmy pod każdym względem „naj….”, reszta to gamonie, frajerzy. Trzepak, to miejsce spod którego wyrusza się, by poznawać i eksplorować dalsze przestrzenie, terytoria. Sąsiednie podwórko, osiedle, dzielnicę… Poznawać się z tamtejszymi grupami spod tamtejszych trzepaków. Poznawać się z nimi nieraz brutalnie, jednak w ten sposób samemu się sprawdzać. Odkrywać swój charakter, słabości, lęki, a może niekiedy i jakieś talenty, zdolności, kwalifikacje, jak choćby, przywódcze, organizacyjne czy podobne. Nieraz spotykając się z odleglejszymi grupami spod innych trzepaków można powiększać w ten sposób kręgi swoich przyjaciół, znajomych, wchodzić z nimi w sojusze (doraźne bądź solidnie trwałe), może nawet… poznać swoją pierwszą miłość. Trzepak na innych terytoriach, to także miejsce poznania swoich nieprzyjaciół, wrogów bądź tych, którzy są w sojuszach z innymi przeciwko nam. To poprzez poznanie owej osobliwej „topografii” trzepakowej dokonuje się zakreślanie granic swoich stref wpływów. To dzięki temu powstaje pewna namiastka, poletko doświadczalne, przedsionek uczenia się pewnej polityczności, swego rodzaju „dyplomacji” czy też grupowego oddziaływania. Im więcej za sobą ma się różnych grup spod innych trzepaków, to tym większe jest nasze znaczenie na okolicznych podwórkach, osiedlach, w dzielnicy, niekiedy w całym mieście. Paradoksalnie stworzenie swojej koalicji z różnych trzepaków nie jest wcale łatwiejsze niż sformułowanie koalicji parlamentarnej bądź rządowej. I tu i tam w grę wchodzą różne (nierzadko wzajemnie sprzeczne) potrzeby, aspiracje, obawy i lęki, emocje i postawy.

Trzepak jest jednym z ważniejszych (bądź najważniejszym) miejsc, gdzie młody człowiek uczy się rozpoznawania i interpretowania jakichś wspólnych znaczeń, kodów kulturowych, języka i sygnałów. Żargon, miny czy też mowa ciała, ubiór, wspólni bohaterowie, gusta, sposoby spędzania czasu, niosą treści i komunikaty pełne symboli, postaw i emocji. Mają one na celu bądź to zachęcenie do czegoś bądź przestraszenie. Czyż może tłuszcza pod Pałacem Namiestnikowskim wrogo wyjąca przeciwko całemu ruchowi „Smoleńsk 2010”  nie przypomina właśnie „spod-trzepakowej ferajny”? Służą integrowaniu, wzmacnianiu lojalności, posłuszeństwa, nagradzaniu bądź karaniu. Wyznaczają relacje wewnątrzgrupowe, ustalają hierarchię, tworzą stosunek do obcych (nieznajomych, nieprzyjaciół, wrogów), są metodą ustalania zasad i norm wewnątrzgrupowych, wzmacniają siłę i determinację grupową, mają na celu osłabienie przeciwnika czy też wytyczenie swoich praw w okolicy dalszej i bliższej od trzepaka. Tak, tak, Tygrysie, zaczyna się od robienia pełnych dezaprobaty i oburzenia min na trzepaku a kończy na „zabiciu” przez blondynkę grymasem w jej studiu. Po prostu w nim ów trzepak wygląda nieco inaczej. Później jest już „po ptokach”. Kto jest w tym lepszy, ten rządzi okolicą…, sąsiednimi podwórkami, osiedlami, dzielnicami…, wreszcie państwem. Dzisiaj trzepak ma formę elektroniczną, jednak jego mechanizmy działania są tożsame z tamtym obok śmietnika.

Przynależność do ferajny „spod trzepaka” nie następuje, inaczej niż w rodzinie, w sposób automatyczny. Jeśli chce się należeć do tych, którzy tym trzepakiem rządzą, to trzeba zaprezentować się w taki sposób, by w takim środowisku wygrać aprobatę tych, którzy w takiej grupie się znajdują. Jak się to najczęściej odbywa? By na to pytanie odpowiedzieć, to wpierw trzeba ustalić, co dla rządzących pod trzepakiem jest tym najpierwszym, najbardziej prymitywnym, modus operandi. Moim zdaniem, tym czymś jest jak najbardziej wulgarny szpan. Wulgarny w sensie antyestetycznym i antytetycznym jak również, pospolitym, zgodnie z znaczeniem tego określenia. Zaszpanować ciuchami, jakimiś gadżetami, opryskliwością, cynizmem, siłą, agresją, brutalnością…. Czymś, co wśród kompanów wywołuje podziw, jest dla nich oznaką swobody „wyszumienia się”, łamania jakiegoś tabu, przekraczania jakichś granic bądź świadczącym o sprycie, przebiegłości, pomysłowości, brawurze. Ów podziw ma szokować. Ma w nich także wywoływać silną potrzebę identyfikacji z czymś takim. „On jest wporzo wiracha, gdyż ma to, co mi imponuje. Więc, on jest swój.” Właśnie, to się odwołuje do, być może podświadomej, potrzeby imponowania. Nasikać do zniczy. „O k…, ale czadownie! Kolo to niezły brachu! Też bym tak chciał!” I trzepak wyje z uciechy przed siedzibą I Kustosza Żyrandola RP. Szpan, szok, spontan, odlot…. Nieważne, czy w głowie wulgarnego troglodyty tkwi jakiś surogat myśli o tym, jak sam czułby się, gdyby ktoś inny nasikał na znicze stojące tam, gdzie on upamiętnia osobę lub osoby dla niego bliskie, coś znaczące, z jakiegoś powodu ważne. Przecież to, czego trzeba się wyzbyć, chcąc być w ferajnie pod trzepakiem, to uczucie jakiejkolwiek empatii. To kształtuje co najwyżej rodzina. Ja jestem tylko zdumiony, że Mości Szanowna Prawica jest zszokowana tym, co trzepaki wyczyniają przed siedzibą I Kustosza Żyrandola RP, skoro w Kostrzynie nad Odrą corocznie odbywa się zlot trzepaków. Zwyczajnie, na moment ów zlot został przeniesiony do stolicy. Pod trzepakiem liczy się tylko sympatia, zresztą najczęściej jej pozory – rzadko kiedy bezinteresowna. Dlaczego? Ano dlatego, że siedząc w ferajnie pod trzepakiem relacje są niezwykle linearne, „Znaczysz coś dla mnie wtedy, kiedy ja mam z tego jakąś korzyść.” W rodzinie tak nie jest. „Będziesz mnie popierał, będziesz walił grepsy takie, jak ja, to będę cię lubił. W innym przypadku, jesteś zerem, nikim, spod trzepaka wylecisz.” A dla wielu wymiksowanie spod trzepaka jest nie do wyobrażenia, gdyż w ten sposób poczuliby wokół siebie pustkę. To jest poczuliby to, co w nich najgłębiej siedzi. Właśnie, pustkę. Jałowość. Bezbarwność. Zaś by to wszystko zamaskować, to do tego potrzebna jest ferajna. Ona jest takim jakby „placebo” na to wszystko. W niej to można się dowartościować nawijką, grymasami, gestykulacją, wyzywającą postawą, wreszcie jakąś ekstrawagancją. Bez tych atrybutów o znalezieniu się pod trzepakiem nie ma co liczyć. Oczywiście, siedząc w ferajnie pod trzepakiem, trzeba okazywać swój konformizm, swoją uległość, gdyż w przeciwnym razie jest się narażony na ostracyzm bądź jakiekolwiek inne kary wyznaczane przez nią. W zasadzie, im więcej jest okazywania buntu i pogardy wobec świata zewnętrznego, to tym silniej trzeba udowadniać wobec ferajny swój serwilizm i posłuszeństwo. Indywidualnością może być tylko przywódca.

Ów trzepak oraz jego bliższe i dalsze okolice są skupieniem, jakby w soczewce, większości pozostałych relacji społecznych. Od tych różni je to, że w przypadku tych ostatnich funkcje normotwórcze przejmują na siebie bardziej złożone formy instytucjonalne w rodzaju różnego rodzaju samorządów (lokalnych, zawodowych itp.) bądź państwowe. Jednak, gdyby się dobrze przyjrzeć, to ta swoista „socjologia trzepakowa” da się przenosić na inne obszary społeczne. No to, jak, zapytasz się Tygrysie (a i pewnie Mości Blogerzy), jak wyglądają owe rządy pod trzepakiem. Otóż trzepak, to trzy rodzaje środowisk. Pierwsza, która pod nim rządzi, druga, chcąca tego samego i ostatnia, pochodząca z innych terenów, która chce rozszerzyć swoją strefę wpływów. Tę ostatnią, dla uproszczenia, zostawimy sobie obok. Jest też i czwarta grupa, tzn. neutralna względem tego, co się pod nim dzieje. Rozumiem, Tygrysie, że stanowimy grupę drugą, aczkolwiek zdarzyło się, że przez krótką chwilę byliśmy tą pierwszą, zaś dzisiaj siedzimy w piwnicy. I choć biegamy po klatkach okolicznych bloków i smarujemy na nich „My rulez!”, to jednak nic z tego nie wychodzi. A tak nam żal tego, że to nie my rządzimy pod tym trzepakiem. No to, jak wygląda kształtowanie się tych czterech powyższych grup.

Grupa pierwsza, rządząca pod trzepakiem, powstaje bądź to wskutek tego, że niejako naturalnie „odziedziczyła” po poprzednikach takie rządy. Jest tak wtedy, kiedy w niej są potomkowie tych, którzy wcześniej trzepakiem rządzili. I jest ich na tyle liczna grupa, że płynnie i stopniowo następowało przejmowanie owej władzy. Innymi słowy, była ona do tego stopniowo już wdrażana. Bądź to wskutek tarć wewnętrznych pojawił się nowy lider, który sformułował swoją grupę, dzięki której przejął kontrolę nad starszą i/lub wprowadził swoich, w większości wcześniej nieznanych, stronników. Bądź to wskutek „siłowego” przejęcia terenu przez grupę lepiej zorganizowaną, wyposażoną i odpowiednio silnie do tego zdeterminowaną. Często tak się dzieje, gdy wewnątrz grupy rządzącej pod trzepakiem występują jakieś ruchy odśrodkowe i jest ona wewnętrznie osłabiona. Bądź też wskutek uzyskania pomocy z zewnątrz, np. ze strony jakiejś grupy rządzącej gdzieindziej pod jakimś innym trzepakiem lub ze strony tych, którzy na co dzień są neutralni wobec tego, co dzieje się pod trzepakiem. Ten ostatni przypadek ma miejsce wówczas, kiedy rządy pod trzepakiem dotychczasowej grupy z jakichś powodów stają się dokuczliwe. Myślę, że są to wystarczająco wyczerpujące sposoby stanowienia grupy pierwszej. Być może jest też i taki, kiedy jakaś grupa odkrywa „ziemię niczyją”, wstępuje doń, na niej się umacnia i z tego „dziewiczego” terenu rozpoczyna eksplorację bliższych i/lub dalszych.

Grupa druga, chcąca rządzić trzepakiem, to przeważnie suma tych wszystkich, którzy przez jakiś czas byli wypychani spod niego, a bardzo chcieliby tam wrócić z powrotem. Bądź tacy, którzy nigdy „pod” trzepakiem nie byli, jednak z powodu tego, że od siedzących tam permanentnie dostawali młóckę, postanowili się zebrać, „przejąć” trzepak i wprowadzić swoje rządy. Bądź też tacy, którzy z pomocą innych trzepaków, zamierzają zastąpić tych, którzy rządzą ich „własnym”.

Grupa trzecia, zewnętrznie względnie neutralna, składa się z różnych podgrup. Mogą nimi być, i w większości tak jest, ci, których to, co się dzieje pod „ich” trzepakiem, zwyczajnie nie interesuje. Myślą sobie, „A co mnie odchodzi to, co się tam dzieje? Wolę się nie mieszać, bo jeszcze szybę mi wybiją, nasmarują mi coś na drzwiach, strach będzie po ciemku wracać do domu.” I pojawiają się tam wyłącznie po to, by przy okazji wyrzucania śmieci wytrzepać dywany i chodniki. Zaś na co dzień trzepakowa rzeczywistość jest dla nich czymś obcym, o ile ich dziecko (bądź dzieci), jeśli takowe posiadają, nie współuczestniczy w jednej bądź drugiej grupie. I to też nie do końca, albowiem, może być tak, że jeśli ono jest „pod” trzepakiem bądź do niego „aspiruje” (w formie asocjacji bądź przejęcia), to fakt ten, może również nie mieć dla nich żadnego znaczenia. Kolejną podgrupę stanowią ci, których dzieci (ergo, młodzież) jest w jednej bądź drugiej grupie. Zazwyczaj wówczas w razie jakichkolwiek konfliktów przyjmują postawę stronników jednych bądź drugich. Jest też podgrupa tych, którzy cieszą się z tego, że jakieś twarde chłopaki rządzą trzepakiem, podwórkiem, ulicą, bo mają nadzieję, że ich mienie (samochód, piwnicę itp.) ktoś będzie pilnował. „Mnie nie interesuje, jakie tam łobuzy siedzą na trzepaku. Przynajmniej, mi jakieś obce typy, z miasta, karoserii nie porysują.”, to jest główna linia ich myślenia. Są też i tacy, których z jakichś powodów denerwuje to, co się pod trzepakiem dzieje, i próbują to zwalczać. Wówczas to, popierają rządzących trzepakiem, myśląc, że jeśli ci przepędzą grupę aspirującą do takich rządów, to skończą się wszelakie chryje i rozróby. Bądź też wspierają tych ostatnich, mając nadzieję, że nowi zaprowadzą jakieś porządki i skończą się bójki i awantury. Ciekawe jest to, że w całej swojej masie, grupę trzecią stanowią, tzw. zwykli, przeciętni, przyzwoici obywatele (mieszkańcy), którzy nie są społecznym marginesem, jakimiś wykolejeńcami, zaś cieszą się jakimś cenzusem społecznym, może nawet poważną i solidną pozycją zawodową, towarzyską itp.

I teraz tak, Tygrysie i inni Mości Blogerzy. „Tamci” owym trzepakiem rządzą z małymi przerwami. Ostatnia taka miała miejsce w latach 2005-07. A tak naprawdę, to w 2006-07. Jak to się zatem dzieje, że „my” się na trwale nie możemy na tymże trzepaku znaleźć? O, „to doskonałe pytanie”, jakby powiedział pewien zasłużbiony redaktor. Ja sądzę, że tak się dzieje, ponieważ ci, którzy permanentnie siedzą na tym trzepaku, po pierwsze, są wspierani przez takie bądź inne „okoliczne” trzepaki, po drugie, czują milczące przyzwolenie grupy „niezaangażowanej”, a po trzecie, i moim zdaniem to jest najważniejsze, doskonale potrafią wykorzystywać wszystkie błędy („miękkie podbrzusze”) aspirujących do rządzenia trzepakiem. Więcej, „dziedzicząc” ów trzepak w kolejnym pokoleniu mają do perfekcji opanowaną umiejętność przekonywania, że to oni są przyzwoici, zaś ci, którzy chcą ich z niego zrzucić, to banda łobuzów, awanturników, czyli tych, których trzeba nie dopuścić do niego. Czy jest na to jakaś rada? Jest kilka. Bądź to związać koalicję z jakimiś innymi trzepakami. Bądź to spośród siebie wychowywać tych, którzy z czasem będą ten trzepak przejmować. Bądź równie przeciągnąć na swoją stronę ową masę z grupy trzeciej. Można też spróbować jakichś działań radykalnych. Jednak w tym ostatnim przypadku można spotkać się z poważnymi retorsjami ze strony wszystkich trzech grup. I już na trwale wylądować w piwnicy, w której siedzimy od 2007 r.

P.S. Obawiam się, że znakomite grono prawicowców owej „socjologii trzepaka” nie rozumie, gdyż dla szeroko rozumianej Prawicy, tzw. ulica, podwórka itp. miały charakter plebejski, od którego jak najusilniej starała się dystansować. Inaczej niż robiła to lewicą bądź liberałowie, którzy właśnie robili wszystko, by w taką rzeczywistość wniknąć, ją poznać i w swoim interesie wykorzystać. Prawcia ową ulicę bądź podwórko próbowały interpretować w zasadzie ex cathedra. I tam też pozostała.


PiS a ciuciubabka przy trzepaku.

16 lipca 2010

Wpisem tym nawiążę do mojej wcześniejszej notki, pt. Recepta dla Prawicy (odpowiedź Oszołomowi) oraz dzisiejszego wywiadu w „Rz” z Grzegorzem Napieralskim, pt. Domagamy się demontażu IV RP. W notce tej napisałem m.in.

(…) W związku z tym trzeba wrócić do pytania o to, skąd wziąć taki „urobek”? Od lewicy? Broń Boże, bo tego elektorat prawicy by nie zaakceptował ze względu na tożsamość prawicową, różnice doktrynalne, światopoglądowe i wszystkie inne czynniki różniące. Wzięcie stamtąd poparcia oznaczać musiałoby odpływ elektoratu prawicowego i zasilenie centrum/liberałów. Elektorat lewicowy jest dla prawicy zbyt twardą alternatywą. Wszelako więc, prawica musiałaby „posilić się” częścią elektoratu centrum/liberalnego. Przypuszczalnie taki „transfer” byłby przez prawicę łatwiejszy do zaakceptowania niż lewicowy „desant”. I jest to alternatywa miękka. To tutaj jest ten „target”, po który prawica powinna sięgnąć, by się wzmocnić, i mieć szanse na rządzenie koalicyjne lub samodzielne.

A co dzisiaj mówi szef SLD? Zobaczmy:

Rz: Czy był pan zaskoczony, że 66 proc. pana wyborców zagłosowało na Bronisława Komorowskiego z PO? I odpowiedź. Sam nie poparłem nikogo, ale zaapelowałem do wyborców, aby poszli do urn i zagłosowali zgodnie ze swoim sumieniem. To nie było głosowanie za Komorowskim, ale przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu. I dalej. Są tacy w pana partii, którzy mówią, że jest pan wielkim admiratorem Jarosława Kaczyńskiego i że do PiS jest panu bliżej niż do PO. Lider lewicy mówi, To się bardzo mylą. Nie widzę możliwości zawarcia koalicji rządzącej z PiS. Od tej partii dzieli nas przepaść światopoglądowa i programowa. Ale w parlamencie będziemy popierać dobre ustawy i głosować przeciwko złym, niezależnie od tego, kto je zgłosi.

I chyba wszystko jasne. Nieprawdaż? Bo też jakim to trzeba być naiwnym pięknoduchem, by liczyć na to, że da się wziąć elektorat (a przynajmniej jego znaczną część), który nie po to w 1989 r. dokonał klasycznej ucieczki do przodu w postaci „Magdalenki” i Okrągłego Stołu, by teraz iść w parze z tymi, którzy do niedawna w swojej retoryce werbalizowali potrzebę prania tamtejszych brudów? Jak bardzo trzeba żyć mrzonkami, by będąc posądzanym o bycie partią kościelną naiwnie liczyć na sympatie ze strony tej części społeczeństwa, która sarka i prycha na „watykańczyków”, „klechów” i głosi potrzebę zerwania z „katolibanem”? Jak bardzo trzeba tkwić w oparach marzycielstwa, by sądzić, że opowiadając się przeciwko, tzw. „wolnym związkom”, da się nadawać na tej samej fali z tymi, którzy właśnie uwielbiają żyć na „kocią łapę”? Jak bardzo trzeba nie mieć kontaktu z rzeczywistością, by stojąc naprzeciw tych, którzy reprezentują „odmienne” orientacje seksualne, uważać, że zostanie się przez nich polubionym? Jak bardzo trzeba nie widzieć tego, że samotna matka na zasiłku z trójką dzieci ma literalnie gdzieś kim są i co robią tacy dżentelmeni jak Kuna, Żagiel itp.? Jak bardzo trzeba mieć ograniczoną percepcję, by lekkodusznie ufać, że zwykłą gospodynię domową, dla której „księżna” Jola jest uwielbianym rodzimym ucieleśnieniem Stephanie Forrester z „Mody na sukces”, da się do siebie przekonać, jeśli chodzi się „wokoło” willi „księżnej” w Kazimierzu Dolnym? Jak bardzo trzeba się mylić, by ufać, że jest się „zajefajnym” dla naćpanego nastolatka rokrocznie tarzającego się w Kostrzynie nad Odrą w błocie, skoro za to tarzanie się jest „łojony” w zaprzyjaźnionej rozgłośni toruńskiej? Skąd się również bierze tak zadziwiająca pewność, że da się przekonać do siebie tych, którzy hołdują materialistycznym przyzwyczajeniom, jeśli np. głosi się postulaty ograniczania w niedzielę handlu w obiektach wielkopowierzchniowych? Itd. itd. To nie jest kilkanaście lub kilkadziesiąt tysięcy ludzi. To jest kilkaset tysięcy. Dla nich zamiana pisowskich „jastrzębi” na „gołębie” jest (nic, względnie mało znaczącym) zwykłym zabiegiem marketingowym, wskazującym na chęć wzięcia ich „pod włos”. Więc co oni na to? Ano odpowiedź jest prosta. Myślą oni, że jeśli formacja, z którą się utożsamiają, ma w danym momencie mniejszy potencjał polityczny, to trzeba wesprzeć tą, która jest jak najbardziej ideowym, światopoglądowym, programowym i mentalnym „zastępnikiem”. „Zastępnikiem”, który nie będzie podważał tego, skąd i z czego się oni wywodzą oraz jak żyją. Bo też miejmy pewność, że aczkolwiek ich preferencje wyborcze są względnie elastyczne, to jednak postrzeganie przez nich otaczającego ich świata jak też korzystanie z życia są jasno skrystalizowane. W wielu wymiarach pisowska oferta oznacza dla nich rewizję tego, skąd się wywodzą, jak żyją a także zakwestionowanie ich dotychczasowej drogi życiowej. I to zarówno w sferze prywatnej jak i zawodowej. A chętnych na to nie ma.

A teraz spójrzmy na możliwą reakcję elektoratu prawicowego. Czy dla niego, przepełnionego ludowo-obrzędowym katolicyzmem, do przyjęcia jest wiązanie się z tą częścią społeczeństwa, która aż cmoka z zachwytu nad „artystką” umieszczającą genitalia na Krzyżu bądź nad innym, który Papieża-Polaka przywala meteorytem? Czy dla niego, dwóch samców całujących się „z języczkiem” jest do przyjęcia? Czy afirmuje on legalizację, tzw. miękkich narkotyków, jeśli niekiedy grzebał kogoś ze swojej rodziny, który zmarł z przedawkowania? Czy, gdy w stanie wojennym i po oberwał niekiedy pałą od zomowca bądź esbeka, to będzie zadowolony z tego, że ów zomowiec lub esbek ma mieć dzisiaj wyższą emeryturę od niego? Itd. itd. Dla niego „uszminkowanie” PiS’u i umizgi do lewicy oznaczać muszą zaskoczenie. Przecież ta część społeczeństwa ma uzasadnione racje do tego, by popierać partię, która ma być wyrazicielem ich sprzeciwu wobec tego wszystkiego. Nie łudźmy się, że liderzy SLD o tym nie wiedzą. Rzecz jasna „rozmiękczanie” PiS’u jest także na rękę lewicy, gdyż w ten sposób ma ona pewność, że partia Jarosława Kaczyńskiego traci na wyrazistości, jednak nie na tyle, by nie dało się jej zrzucić „odium” prawicowości. Zawsze można przekonywać, że w dalszym ciągu jest to partia Radia Maryja. Dla elektoratu PiS’u jest to, rzecz jasna, powód do dumy i chwały, jednak na lewicę działa to zaporowo. Z kolei zaś, dla antykomunistycznej części wyborców „przeproszenie się” z gierkowszczyzną musi być czymś bulwersującym, gdyż jeszcze dobrze pamiętają oni o tym, że wskutek tamtego otwarcia się na Zachód najlepiej na tym skorzystała partyjna nomenklatura a nie oni. Więcej, ci nieraz musieli zaliczać „ścieżki zdrowia”, jak choćby w Radomiu w 1976 r. Stąd też od razu pojawia się pytanie, „O co tu biega, do cholery?”

Idźmy dalej. Pada pytanie, Był pan niezadowolony, gdy po pierwszej turze wyborów politycy SLD deklarowali poparcie dla Komorowskiego? I odpowiedź, Nie. Każdy mógł dysponować swoim głosem. A jeżeli ktoś chciał demonstrować swoje sympatie, to jest jego sprawa. Co prawda Wojciech Olejniczak oprócz demonstracji poglądów udał się też na wiec wyborczy innej partii, z której kandydatem za chwilę będzie konkurował w wyborach na prezydenta Warszawy. To jest raczej niespotykane. Ale sam tak wybrał i to on będzie miał teraz problem. Ale przecież ja dziewięć miesięcy temu spodziewałem się, że tak będzie. Ta część lewicy wcale nie czuje się dobrze w otoczeniu Kluzik-Rostkowskich, Poncyliuszów, Kowali, lecz raczej Schetynów, Drzewieckich, Niesiołowskich, Chlebowskich, Grabarczyków, Nitrasów itp. Szanowne Siostry i Szanowni Bracia w PiS, a wiecie dlaczego? Ano zwyczajnie, bo w takim otoczeniu przecież można sobie dalej pojeździć po „kaczystach”. Gdy u Majewskiego, w „Szkle kontaktowym”, Superstacji czy gdzie tam nabijają się z „moherów”, to oni mają taką samą radość jak ich platformiani przyjaciele. Podobnie jak ci zacierają ręce, gdy w plaźmie „kaczyści” są „młóceni” przez blondynkę, Grubego i Chudszego, tego, co to miał sobie odgryźć język…. Na „Warto rozmawiać”, „Misję specjalną” czy też „Antysalon” dostają takiej samej szewskiej pasji co ich młodzi platformiani przyjaciele. „Rzeczpospolita”, „Gazeta Polska”, „Nasza Polska” lub „Nasz Dziennik”, to nie są ich gazety. Stąd więc, przepraszam za może irytujące pytanie. Skąd to przekonanie, że jest się ciekawą ofertą dla tej części wyborców? Jaka to kalkulacja za tym stoi? Wszak nowolewicowe młodziaki idealnie się odnajdują w różnych radach nadzorczych i zarządach tego i owego wraz z platformianymi beniaminkami. Razem ze sobą grillują i się bawią. Często mieszkają w tym samym sąsiedztwie. Mają wspólnych przyjaciół i znajomych. Znają się już od czasów studenckich, nierzadko zaś od licealnych. Posyłają swoje dzieci do tych samych szkół i na te same zajęcia pozaszkolne. Leczą się w tych samych prywatnych lecznicach i gabinetach. Spotykają się w drogich knajpach, fitness-klubach, gabinetach odnowy biologicznej, kręgielniach, na squashu, quadach, w multipleksach i galeriach handlowych. Wczasują się w tych samych kurortach, hotelach i ośrodkach wypoczynkowych. Czytają te same lektury. Słuchają tą samą muzykę. Oglądają te same filmy i programy telewizyjne. Razem chodzą na koncerty. Odwiedzają te same wystawy, muzea i wernisaże. Ubierają się w tych samych sklepach i butikach. Tak samo wyposażają swoje mieszkania i domy. Mało? A wy Siostry i Bracia w PiS’ie chcecie im to wszystkiego pomieszać. I to nie tyle dotyczy samych partyjnych aktywistów, co w znacznym stopniu wyborców i sympatyków. Co właściwie oznacza to samo. A tych też jest kilkaset tysięcy.

Tak się zastanawiam, dla której części lewicowego elektoratu PiS może być ciekawą ofertą programową? Dla bezrobotnego od dziesięciu lat pana Kazia, który karierę skończył jako ślusarz w zlikwidowanej fabryce młotków? Pan Kazio myśli tylko o tym, by na zasiłku przeczołgać się na jakąś emeryturę pomostową, zaś propozycje jakiegokolwiek łapania „innowacyjnego” zawodu traktuje jako „z księżyca wzięte”. On nie ma zamiaru robić jakiegokolwiek licencjata, skoro nawet na maturę jest za stary. Przed południem tradycyjnie pod spożywczym spotka się ze swoimi kolegami, „przećwiczą” ćwiartkę z „dopychaczem”, później połazikuje, w domu zje jakiś obiad, a wieczorem obejrzy „Kiepskich” lub coś podobnego. Pan Kazio kupi sobie jakiś tabloid, „Nie” lub „Fakty i Mity” i o PiS wie już wszystko. Zresztą, pan Kazio jest mężem pani Feli, która prowadzi blaszak na straganie i handluje jakimś szmateksem. W swoim biznesie jest już od końca lat 80.tych a wraz ze szwagrem ormowcem przewalali jakąś kontrabandę i im wcale źle nie było. Ona doskonale wie, jak prowadzić swój biznes, bo jej kumy są polokowane tu i ówdzie. A tu ją PiS straszy, że będzie takie interesy prześwietlał. Jej wcale nie jest źle, bo zdążyła wyprowadzić się z zakładowego M3 do swojego domu jednorodzinnego z ogrodem i garażem. Kupić dobry samochód. Pospłacać wszystkie kredyty i ustawić swoje dzieci. Ha…, te poszły do wielkiego miasta, do jakichś Szkółek Wyższych Tego i Owego i są albo w młodzieżówce PO albo są jej sympatykami. To co jej PiS może zaproponować? A „zgredy” jak to „zgredy”. Jak głosowały na PZPR, później na SdRP, to teraz na SLD. I nie zamierzają inaczej. I takich różnych przypadków jest dobre set tysiące. A reszta, to są zbiedniali inteligenci, ludzie ze średnim wykształceniem, cała masa różnych rozbitków życiowych, którzy serdecznie dość już mają prawicy i tylko czekają na jakiegoś lewicowego „dobrego Wujka”. Pamiętacie może Siostry i Bracia w PiS, ile głosów w I turze w 2005 r. zdmuchnął Marek Borowski? To jest przecież jego elektorat. W tym roku to poszedł on sobie do Napieralskiego.

Wobec powyższego, tak się zastanawiam, na czym można budować tak ugruntowane przekonanie, że dla PiS’u rezerwy głosów są po stronie lewicy. Tam wszystko, co choćby trochę kojarzy się z „kaczyzmem” jest traktowane jako coś odpychającego. Więcej, można być nieomal pewnym, że nawet, jeśli dla tamtego elektoratu cokolwiek, co robi Platforma, będzie się nie podobało, to da się przez niego racjonalnie uzasadnić i co najwyżej z niej następować będzie odpływ głosów. Jednak nie na tyle znaczący, by zachwiać jej pozycją. Dlaczego? Wyjaśnienie jest też proste. W czasach dekoniunktury dla lewicy, ma ona osłonę w postaci Platformy (jak wcześniej lewicę osłaniała Unia Demokratyczna/Wolności), zaś w odwrotnej sytuacji tą że ubezpiecza. A że robią to w „białych rękawiczkach”, to przemawia to na niekorzyść PIS’u, gdy nie potrafi tego dostrzec i wejść w to klinem. Nie wygląda to może na ciuciubabkę przy trzepaku?


Unicorn ma koncepta.

14 lipca 2010

Unicorn pod notką Franka, Skuteczność – czyli co można zrobić? Skomentował był:

Mnie ciekawi ta połowa, co nie głosowała. Do nich też musimy dotrzeć. Jak nie umieją czytać, to dostaną obrazki. Albo gadżety.

Ot, i są to dobre koncepta, które ja dziewięć miesięcy temu wyłuszczyłem następująco:

(…) By spróbować sobie przybliżyć ów wyznacznik, to moim zdaniem trzeba zastanowić się, gdzie jakkolwiek rozumiana prawica mogłaby wydłubać brakujące jej, do pełni szczęścia, głosy. Tutaj są różne możliwości. (…) Istnieje inny wariant rozszerzenia się prawicy polegający na wyjściu poza dotychczasowe ramy elektoratu, to znaczy zagospodarowujący część, tzw. elektoratu niemego. Tutaj rezerwy są juz dość znaczne. Stąd można sporo czerpać, gdyż tego elektoratu jest blisko 13 mln. uprawnionych do głosowania. Oczywiście, dotarcie do niego jest znacznie trudniejsze, gdyż ten elektorat stanowi w dużym stopniu „odsiew” po poprzednich wyborach, i jest zrażony do polityki jako takiej. To są ogromne masy ludzi, patrzący na świat w kategoriach „my” – „oni”. Prawicę zaś, podobnie jak pozostałe siły polityczne, postrzegający jako częścią „onych”. Z tej racji, że jest to elektorat najtrudniejszy, to kluczowym tutaj czynnikiem, który może (lub wręcz – powinien) być brany pod uwagę, to autentyczność, a więc, prawdziwość, siły starającej się o poparcie. W takiej sytuacji należałoby, tą część elektoratu, długo przekonywać do siebie i za każdym razem potwierdzać każde słowo swoimi czynami. Ta część elektoratu jest bardzo nieufna do świata polityki, wobec czego praca nad jego zagospodarowaniem jest i będzie ciężka. Mimo to można starać się ją pozyskać.

Prawda, że od tamtego czasu to minęło już trochę, by móc pójść kierunkiem wskazywanym przeze mnie? Lecz do 10 kwietnia PiS dalej grał w „salonowca” i dał się zagonić w metodę, którą opisywałem jako:

(…) W związku z tym trzeba wrócić do pytania o to, skąd wziąć taki „urobek”? Od lewicy? Broń Boże, bo tego elektorat prawicy by nie zaakceptował ze względu na tożsamość prawicową, różnice doktrynalne, światopoglądowe i wszystkie inne czynniki różniące. Wzięcie stamtąd poparcia oznaczać musiałoby odpływ elektoratu prawicowego i zasilenie centrum/liberałów. Elektorat lewicowy jest dla prawicy zbyt twardą alternatywą. Wszelako więc, prawica musiałaby „posilić się” częścią elektoratu centrum/liberalnego. Przypuszczalnie taki „transfer” byłby przez prawicę łatwiejszy do zaakceptowania niż lewicowy „desant”. I jest to alternatywa miękka. To tutaj jest ten „target”, po który prawica powinna sięgnąć, by się wzmocnić, i mieć szanse na rządzenie koalicyjne lub samodzielne. Pytanie czy to jest realne. Wydaje się mimo wszystko, że tak. On się może wydawać realny o tyle, o ile prawica stanie się autentyczna oraz silnie tamten elektorat przekonywująca. Zauważ ponadto, że lewica jest siłą zstępującą. Tam się systematycznie wykrusza stary pezetpeerowski beton, z kolei nowolewicowe mołojce zazdroszczą liberalnym beniaminkom dobrej passy, znakomitej prasy i luksusów na wyciągnięcie graby. Sierakowszczyzna nie jest zdolna do skonsolidowania lewicy, i nawet wśród swoich jest traktowana jak folklor przydatny do robienia jakichś rozrób. Z kolei, różne Napieralskie mają za zadanie popezetpeerowskim dinozaurom zasuwać bajeczkę o tym, jak to lewica na nich liczy i o nich dba. Natomiast takie lub inne Olejniczaki, to chciałyby jak najszybciej stamtąd prysnąć i dołączyć do centroliberałów. Nie oszukujmy się. W nowolewicowych dołach panuje ferment, by odrzucić swój peerelowski ogon i dołączyć do tamtej kasty. To z punktu widzenia prawicy jest niezwykle korzystne, ponieważ im bardziej centroliberałowie będą zasysali postkomunistyczne „odpady”, tym bardziej prawe skrzydło tych pierwszych będzie przeciwko temu stawać okoniem. I na to powinna grać prawica, by doszło do starcia pomiędzy Tuskami a Olejniczakami, a z doskoku, by tym dokopywały różne Piskorczaki. Im większa młócka w tej części sceny będzie, tym dla prawicy lepiej. Sami centroliberałowie też podlegają ciśnieniom zewnętrznym i wewnętrznym. Zewnętrznym, bo nie są do końca pewni tego, gdzie w tej konstelacji (SLD/SDPl/SD/PO) środowiska decydenckie przerzucą swoje aktywa i poparcie. Zaś wewnętrznym, gdyż centroliberałowie ściskani w lewym narożniku tracą swoją wyrazistość jako siła stricte centrowa. To też dołom może się zacząć nie podobać. Na to tamten elektorat jest bardzo wrażliwy Nie każdy tam chciałby być drugim Celińskim. W związku z tym, dla tych, którym bliżej jest do centroprawicy niż centrolewicy może zacząć nie odpowiadać bycie w jednej „paczce” z jakimiś Olejniczakami, Celińszczakami czy tymi podobnymi. Dlatego dopóki nie dojdzie do zwarcia pomiędzy Olejniczakiem a Tuskiem dopóty tego ostatniego będą wspierać. Jeśli Olejniczak przejmie w tym „segmencie” kontrolę, to część centroprawicowa może się wykruszyć. I na to prawica musi grać. A co zrobić, by na to grać? Odpowiedź prosta. Nie tracąc nic ze swojej tożsamości ideowej, światopoglądowej i programowej z jednej strony pilnować swoich trzech podstawowych „flanek”, tzn. skrzydeł prawego i lewego oraz środka, z drugiej natomiast, systematycznie, stopniowo, konsekwentnie i przemyślanie zmiękczać swój wizerunek, by był on do zaakceptowania przez centroprawicowe skrzydło elektoratu centroliberalnego. Stąd prawica musi zassać jak najwięcej poparcia. Z tym oczywiście, że nie powinna tego robić teraz lecz wtedy, gdy doszłoby do zwarcia w „trójkącie” Tusk-Olejniczak-Piskorski. Wtedy powstanie zamieszanie, które prawica powinna wykorzystać. Do tego czasu powinna też pozwolić na to, by pryszczata miłość tamtego nieopierzonego elektoratu się wypaliła, i by zaczął działać najzwyklejszy dysonans poznawczy. Prawica na to powinna czekać i się merytorycznie, kompetencyjnie, wizerunkowo, socjotechnicznie przygotowywać, by w stosownym momencie móc się pojawić jako jedyna rozsądna alternatywa dla tamtej części elektoratu. Tutaj nie chodzi o wrogie lecz przyjazne przejęcie.

Lecz ta droga, to było tak w zasadzie pójście na łatwiznę.  Ta zaś nie okazała się wcale taka pewna, gdyż pryszczata miłość tamtego nieopierzonego elektoratu wcale się wypaliła, i nie zaczął działać najzwyklejszy dysonans poznawczy. Zwyczajnie. „Tamci” wiedzą doskonale dlaczego trzymają się razem. A przyczyn tego jest cała masa i żadne „uszminkowanie” Kaczyńskiego ich nie zauroczy. To są przecież różnorakie więzy towarzyskie, biznesowe, rodzinne itp. motane przez dekady wśród różnorakich grup zawodowych, by oni mogli (i chcieli) z tego łatwo zrezygnować. Przecież to, co robi Platforma jest dla tamtego elektoratu całkowicie naturalne i autentyczne. A o tym pisałem, że:

Autentyzm, a więc prawdziwość, produktu leberałów opiera się na zasadzie „róbta co chceta”, anarchizowaniu (słynne tuskowe proklamowanie obywatelskiego nieposłuszeństwa) oraz dezynwoltury. I co do joty się to potwierdza. Prawica nie może mieć o to pretensji do liberałów, że ich elektorat postępuje tak jak jego przywódcy, z czym się zbytnio nie kryli przed wyborami. Zwyczajnie, „jak obiecali, tak robią.” I dlatego są w oczach ich elektoratu wiarygodni. Z kolei, stronniczość mediów polegała wyłącznie na zręcznym tonowaniu tego wizerunku. Takie („w kontrakcie”) jest propagandowe zamówienie klienta, to działa się zgodnie z jego wolą. I tutaj się odzywa problem kadr oraz „kapuchy”. Dobre kadry za przyzwoitą „kapuchę” robiły produkt „pod klucz”, to dobry, bo wizerunkowo wiarygodny, produkt dostał zamawiający. Jak prawica nie może się w tym połapać, to jej strata, gdyż to oznacza, że jest intelektualnie słaba i niekompetentna. Wobec czego, skoro dalej do sprzedaży miała być oferta „gołąbka pokoju i miłości”, to zwyczajnie był na nią popyt. Jakby prawica była intelektualnie sprawna i kompetentna, to potrafiłaby wykreować popyt na Tuska z rogami i tym odstraszyć lwią część aksamitnego elektoratu. Jak prawica nie potrafi zarządzać popytem, tj oczekiwaniami, elektoratu, to jest to dowód na słabość intelektualną i niekompetencję. Na nic innego. I dalej, a cóżesz to w sferze socjotechniki zrobili Kaczyńscy, by nie przyprawiono im „buzi” „kartofli, poza samym wykrzykiwaniem, że to jest „brzydkie”, „fe” i „nieładne”? Elektorat leberałów tylko na takie reakcje czekał, by potwierdzić swoje przekonanie. Nic więcej. Do kogoś, kto stoi z bejzbolem w grabie nie wychodzi się z umoralniająco-pedagogiczną gadką szkolną lecz z innymi argumentami. Tylko, że w takiej sytuacji trzeba dysponować fenomenalną socjotechniką.

W czymkolwiek się po 10 kwietnia zmienili? A to, że Polacy (aczkolwiek nie wiem czy aż tak tłumnie) zareagowali na 10 kwietnia, to był, myślę, pewien epizodyczny impuls podobny do tego, który miał miejsce po śmierci Papieża. Wszystko, a więc prozaiczna bieżączka, wróciło już w swoje koleiny. Zaś entuzjazm się wypalił. Za pół roku, rok stanie się to już tak odległe jak „lewy czerwcowy”. Polacy przecież chcą mieć k***a „święty spokój”, a nie koktajle Mołotowa wybuchające na ulicach.