„A na drzewach zamiast liści….”

30 Maj 2014

czyli s***nie w banie i tak już zostanie.

Przychodzą takie nieraz momenty w życiu, że człowiek traci wiarę i nadzieję. Że, gdy się rano obudzi, wstanie, umyje, ubierze, zje śniadanie… i włączy telewizor, radio lub komputer, to się dowie…, że jest już po przełomie. Przesileniu. Że racje, w które on silnie wierzył i którym ufał, wzięły górę. Że znieprawienie i zaprzaństwo gdzieś tam sobie precz poszło i nastał czas, w którym krzywdy zostały nazwane, rozliczone, ukarane…. Że jakieś siły złe, nieczyste, haniebne i plugawe zostały pokonane. Że swojemu dziecku i wnukom będzie mógł godnie i śmiało spojrzeć głęboko w oczy a nie uciekać w popłochu wzrokiem z poczuciem jakiegoś wstydu, zażenowania i… kompromitacji. Że teraz właśnie, gdy nazwano zło złem a dobro dobrem, to dopiero wtedy będzie można zacząć budować jakąś nową rzeczywistość. Że winni zbrodniom usłyszeli „winny”. Że….

Tak sobie nieraz właśnie człowiek o tym wszystkim myśli i codziennie uświadamia sobie swoją dziecięcą naiwność. Bo też na przykład teraz, gdy od tygodnia trwają wice w związku ze śmiercią i pochówkiem sowieckiego namiestnika, to człowiekowi ciągle w uszach dzwoni to „A na drzewach zamiast liści….” I co? I nico. Bo nawet Kościół zachował się politycznie poprawnie, czyli po linii i na bazie…. Że o państwowych władzach, to już nie ma co mówić, one stoją tam, gdzie dawniej stało…. Gdzieś tam ledwie co dało się usłyszeć anemiczne głosy protestu jakichś Bardzo Ważnych Ludzi, może kilkaset, może tysiąc bądź dwa tysiące sobie pokrzyczało, pogwizdało, pobuczało…. I dalej nico. Weekend przyszedł… trzeba pomyśleć o chabaninie na grilla, a tak w ogóle, to… ciepła woda w kranie leci… a wieczorem w telewizorniach poleci stany zgrany schemat – Ten zabłąkany może Konrad Wallenrod, postać dramatyczna, sama kiedyś tam skrzywdzona, ale i heroiczna i dalekowzroczna, otoczona w swojej ostatniej drodze przez zbolałych żałobników… Ojciec Kompromisu…, a… na drugim biegunie zdziczała, rozszalała prawica, pewnie rządne krwi pisiory, ekstremiści, wyrostki i zadymiarze…., bo o łysym, osiłku w moro i bejzbolówce, prowokatorze odciąganym przez funkcjonariuszy (?) w skórzanych kurtkach, to się pewnie reżymowe media nie zająknął…. I się pojawią… boleściwe mordy niedolustrowanych lub niezlustrowanych…. Spokojnie, Kaczafiego też w to wkręcą, bo… że szargając pamięć milczał lub że nie potępił „wichrzycieli” i „warchołów”. Wszystko będzie…, stara, sprawdzona urbanowska szkoła demagogii, cynizmu, fałszu, obłudy, hipokryzji i zakłamania, uprawiana przez resortowe dzieci już drugą dekadę…. pod parasolem i za parawanem Właśnie Zmarłego i tego drugiego, co to nie ma tyle krzepy by dojść do sali sądowej a ma siłę na byczenie się na plażach egipskich i na lansowanie się w „zaprzyjaźnionych telewizjach”. Eh… aż się mdło robi i się zbiera na wymioty.

Ale… ale czy przesilenie przyjdzie, bo o tym chyba tu mowa? Cóż, myślę, że próżne to nadzieje. Bo, co? Bo, znowu ruska maszynka „wymiksowała” z urn PiS i – według pewnej byłej poseł – „przypadkowe społeczeństwo” przeszło nad tym do porządku dziennego. Jakiś „Majdan”? A…, tak, to ten od Dody Elektrody, myśli sobie statystyczny elektorat. Zblatowane, zglajszachtowane masy, jak siedziały cicho, tak siedzą dalej…. a kawiarniana opozycja i kawiarniani rewolucjoniści przestawiają sobie te wirtualne dywizje, które jakoby rządzących mają już, już… wywieźć na taczkach. Kandydaci na wodzów „Majdanu” właśnie biegają po butikach i dobrych sklepach w poszukiwaniu dobrych i luksusowych walizek, garniturów, butów, krawatów…, w których pojadą do Brukseli, by jakoby… tam od wewnątrz dokonać tego przewrotu. A i tak, gdzieś tam na boku, gdzie może mniej będzie kamer i aparatów fotograficznych wścibskich papparazzi, ze swoimi „śmiertelnymi” (hihi) wrogami gdzieś tam w jakimś pubie, restauracji, knajpie przy drogim winie lub czymś mocniejszym, będą nabijali się w kułak, jak to wykiwali swoich wyborców… bo mądrość etapu. Żadne wielkie halo przecież każdy powie, bo… bo co to wielkie oj tam, oj tam, wszak ważne, by się pięknie różnić. A „Człowiek Honoru” poszedł już do piachu i się zza grobu rechocze, jak to 38 milionów udało mu się wyrolować. Włącznie z, a może przede wszystkim tych, którzy najgłośniej pokrzykiwali i pokrzykują, że „A na drzewach zamiast liści….”, bo jak zapowiadał, że go Historia rozliczy, to tak się stało. Ale, halo, halo, przecież solennie się zarzekał, że „No, niech mnie tylko spróbują tknąć, to aureolki zaczną spadać.” No, to wszelaki konfidencki płaz mniejszy i większy w lot paniał wskazówki swego pana, bo… taka… mądrość etapu.

I żadnych, to powiedzmy sobie wyraźnie i dokładnie, żadnych to rozliczeń nie będzie, jak ich nie było i nie ma. Żadnego „A na drzewach zamiast liści…”, żadnego „raz sierpem, raz młotem….”, bo… nie ma i nie będzie do tego klimatu. Ilu to musiało tych z tymi aureolkami, no również tych jakoby zacnych (może i nawet po prawej stronie także) właśnie odetchnąć, że Spawacz o nich zabrał tajemnice do grobu? Ilu z nich ma też tę nadzieję, ze drugi generał uczyni tak samo? Bo też, ile to znajomości, przyjaźni, dobrych układów by się załamało i poszło precz, gdyby… się wydało. Że ten zacny pan, któremu całe życie czapkowaliśmy, to się okazał tak naprawdę kanalią, szumowiną, łachudrą…. A może tym zacnym panem, był nasz dziadzio lub stryjek kochany… lub serdeczna ciotka…. Bądź ten odwieczny przyjaciel ze szkoły podstawowej, średniej…, któremu najgłębsze nasze sekrety (w tym i sercowe) żeśmy w konfidencji powierzyli… a czego ślady są w ubeckich szpargałach. Żadne „a na drzewach….” Bo albo się tym łudzimy albo jesteśmy łudzeni…. Ba, nieraz można nawet pogadać z różnymi naszymi znajomymi i/lub sąsiadami, o których wiemy, że są „po naszej stronie”, o tym… „jak to jest”. I momentalniey, z met, nagle się orientujemy, że właśnie czas rozmowy się skończył, każdy ma cos do załatwienia, ważne są sprawunki i „nie mam już czasu”, a tak w ogóle, to „co ja mogę?”, „nie mam na to wpływu”, „”oni nas rozrabiają” i… dalej powtarzanie tego, co się usłyszało w Zacnym Radio lub przeczytało w Zacnej Gazecie.

A bo co? A bo oby wywracać przyszłość swoich dzieci i wnuków oraz ich życie? Przecież tyle kompromisów się po drodze zrobiło, z tyloma rzeczami się pogodzono, tyle razy się dobrą minę do złej gry robiło, że teraz ważna jest ta… nasza mała stabilizacja. Bo za jakie racje iść na barykady, robić rewolty, powstania, „Majdany”…, wywozić szubrawców na taczkach? Skoro i tak ważny jest codzienny kefir do bułki i plasterek sera lub szynkowej. A i tak strach jest dostać od zomowca, pardon policjanta, pałą czy poczuć gaz łzawiący. Co najwyżej oglądając wieczorem Dziennik Telewizyjny, pardon jakieś „Wiadomości” czy jak się to teraz nazywa, do telewizora się krzyknie „złodzieje!”, „mordercy!”, bądź w sklepie lub na ulicy się z sąsiadem (niedolustrowanym lub niezlustrowanym) pogada, że „No, wie pan, jest tak źle, bo to i to….” Żadnego wywożenia na taczkach nie będzie. A młodzi? Mają pokaz fontann, Masy Krytyczne, Openery, luz, blues i zabawa… i bekę z moherów. Nawet śmieciówki i kredytowe chomąto ich nie uwierają. Co najwyżej, to na rzeczywistość to sobie obluzgają w komórce w na portalu społecznościowym lub ćwierkaczu. Żadnego, „A na drzewach zamiast liści…” nie będzie. Wszak Generał to dla młodych to ten odważny, który wziął za mordę mohery….

Polisa bezpieczeństwa czerwonej soldateski leży tam, gdzie nikt jej nie ruszy, bo ktoś w końcu ten Historyczny Kompromis żyrował. Dajcie sobie spokój z tymi wirtualnymi „Majdanami”.


No i skąd to zdziwko?

8 grudnia 2012

Właśnie serwisy agencyjne podały, że Biały Dom tak w zasadzie petentom, apelującym o wstawiennictwo amerykańskiej administracji w sprawie powołania międzynarodowej komisji, mającej zbadać katastrofę smoleńską, pokazał dyplomatycznie drzwi.

Chodzi o komunikat: W odpowiedzi na państwa petycję zwracamy uwagę, że zarówno władze Polski, jak i Rosji przeprowadziły własne dochodzenia. Prowadząc je, Polska i Rosja zgodziły się na przestrzeganie zapisów konwencji o międzynarodowym lotnictwie cywilnym, która ustala standardy i zalecane praktyki w śledztwach dotyczących cywilnych katastrof lotniczych. Oba kraje opublikowały wyniki swoich dochodzeń. No i tak w zasadzie to zero zdziwień. Bo też i dlaczego? Można by spytać.

Czy dla Amerykanów jesteśmy równorzędnym partnerem do rozmów o czymkolwiek? Czy w czymkolwiek oni zależni by byli od nas? Czy dla nich ważniejsze są ich interesy geostrategiczne czy nasze? Czy…. Takich „czy” można by postawić jeszcze więcej. I każda na nie odpowiedź będzie sprowadzała nas względem USA do rzeczywistych rozmiarów. Bo też po co im znosić nam wizy, skoro wiadomo, że to oni dyktują swoje warunki. Bo też po co im przekazywać nam najnowocześniejsze technologie (w tym militarne), skoro nie każdy ich sojusznik może o tym pomarzyć. Bo też nie posłanie im naszego rekruta na kolejną ich ruchawkę wojenną może skończyć się falą deportacji z Jackowa. Bo też ich prezydent, gdy udaje się do Moskwy, to wcale nie musi robić międzylądowania w Warszawie. Bo też…, bo też…, bo też…. A tutaj znowu lament, że Wujek Sam znowu nas zawiódł, choć tak właściwie to byliśmy pewni innej jego decyzji. Nie, on nas nie zawiódł lecz znowu pokazał, że szanuje wyłącznie tych, którzy się sami szanują. I na tym ostatnim stwierdzeniu, myślę, zawieszone są realne szanse Polski, a szczególnie części tych Polaków, którzy domagają się gruntownego wyjaśnienia tego co wydarzyło się w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 r.

 Bo czy będziemy się szanować i nie chodzić do McDonalds’a?

Bo czy będziemy się szanować i nie kupować Coca Coli i Pepsi Coli?

Bo czy będziemy się szanować i nie będziemy korzystać z Internetu?

Bo czy będziemy się szanować i nie będziemy chodzić na amerykańskie produkcje filmowe?

Bo czy będziemy się szanować i nie będziemy kupować amerykańskich samochodów, samolotów itp. itd.?

Bo czy będziemy się szanować i przestaniemy jeździć do USA?

Bo czy…? Bo czy…? Bo czy…?

 Bo oczywiste jest, że odpowiedź na te wszystkie „bo czy…” będzie negatywna. Dalej będziemy chodzić do McDonalds’a. Dalej będziemy kupować Coca Colę i Pepsi Colę. Dalej będziemy korzystać z Internetu. Dalej będziemy chodzić i oglądać produkcje Hollywoodu. Dalej będziemy kupować Chevrolety, Pontiaki, Dodge, Boeingi, F16 itd. itd. Zaś do USA nie przestaniemy jeździć. I Biały Dom to widzi. Więc znowu, skąd to zdziwko. Reakcja administracji waszyngtońskiej była absolutnie do przewidzenia. Bo…. Bo ważniejsze są Iran, Syria, Korea Północna, Afganistan, Pakistan, Irak…, a nade wszystko Izrael, Chiny i Rosja. A Polska? No bez przesady. No w imię czego psuć sobie tak doskonale trwający „reset” z przyjaciółmi Rosjanami, by iść na rękę jakimś tam smoleńskim radykałom? Przecież może się okazać, że trzeba będzie skorzystać z tranzytowych lotnisk rosyjskich, by przerzucić tam i owam jakiś kontyngent wojskowy…. Że może jakichś rosyjski port wojenny też może okazać się kiedyś potrzebny… Że…. Że…. Że…. A i tak Polacy będą przyjeżdżać do roboty na zmywakach, do sprzątania, do budowy dróg itd. itd. itd. Więc znowu, skąd to zdziwko?


Bajzel

10 stycznia 2012

Zagadkowo ginął wyżsi urzędnicy, politycy, naukowcy, szyfranci, duchowni, policjanci… I nikogo, poza niewielką garstką, to nie obchodzi. Bajzel. Znalezienie, szczególnie w miastach, kilometra nie zasranego, prostego i równego chodnika graniczy z cudem. Bajzel. Wystarczy, że trochę popada (deszcz lub śnieg) i od razu klęska żywiołowa, powodzie i podtopy. Bajzel. Bandy szoferaków parkują po swojemu, byleby jak najbardziej utrudnić przejście pieszym. Bajzel. Nic się tu nie opłaca. Siać, hodować, wytwarzać, produkować. Bajzel. A nie…, pomyłka. Kraść, malwersować, sprzeniewieżać, malwersować, defraudować, to jest zawsze opłacalne. Bajzel. Służba zdrowia corocznie toczy wojnę z pacjentem, w … imię jego dobra. Bajzel. Dzieci i młodzież, wskutek permanentnej reformy w oświacie i wychowaniu, głupieją na potęgę. Bajzel. Przydrożne rowy, lasy, zagajniki, parkingi są mega kosmicznie zaśmiecone i zasrane. Bajzel. Obwodnice, autostrady i drogi ekspresowe, to opowiadanie klechd, bajek i baśni. Bajzel. Punktualność i czystość na kolei. No, no… Tak, tak. Śmiech na sali. Świeże powietrze i czystość w środkach komunikacji miejskiej… Bajzel, co się zowie. Kolejki na poczcie, w bankach, urzędach…. Katastrofa. I na nic nie ma już dwudziesty rok z rzędu kapuchy. Na szkoły, szpitale, przedszkola, żłobki, przychodnie, zapory retencyjne, tamy i stopnie wodne, lotniska i porty rzeczne oraz morskie, kulturę i sztukę, wojsko, policję, sądownictwo, sprawną administrację, oczyszczalnie ścieków i kanalizacje, wysypiska śmieci i punkty utylizacyjne… na wszystko, poza tym na co jest „po uważaniu”. Czyli dla swojej kamaryli, kumotrów i koleżków. Bajzel. Że o Stadionie Wady Narodowej i sfuszerowanych orlikach to już nie wspomnę. Bajzel…, bym zapomniał. 

To tak z grubsza obraz kraju i – jak celnie kiedyś się wyraziła jedna z posłanek – przypadkowego społeczeństwa, które raczej egzystuje niż żyje. I teraz pojawia się pytanie o to, czy to się wszystko zmieni. Moim zdaniem nie ma na to co liczyć. Owo społeczeństwo, ów naród i owi obywatele (sic!) są tak do cna zblatowani, apatyczni i zmęczeni tym wszystkim, że wszechogarniające znieczulica i zidiocenie są nieomal namacalne. Liczy się co najwyżej dojutrkowość, byleby mieć co do gara wrzucić, wlać do baku samochodu (jeśli się go ma), zapić i zakąsić, co na tyłek założyć i gdzie się zabawić. Bo…. Bo pogoń za tym by mieć niż być. O tak, bo jakiejś dziuni z telewizora waginę przemeblowali lub jakiemuś narcyzowi-celebrycie penisa zmniejszyli/zwiększyli* to jest sprawa ważka społecznie i to się gra na okrągło. Co zresztą jest też i prawda, bo trafia to na popyt ze strony armii imbecylów, dla których cały świat to jedno wielkie jebanko. Przepraszam, że tak bezpośrednio i otwarcie. Jebanko? Gdzie tam, to tylko taka radosna „mała stabilizacja”. Grillowanko, ciepła woda w kranie, byleby się czymś tam znieczulić, poplątać i pobujać w rytm jakiegoś zakłócacza fal mózgowych. No, a jak nasi przegłosują, że Tatry leżą na północy zaś Bałtyk na południu, to każdy twierdzący inaczej będzie pisowskim oszołomem. Ot zwyczajnie. „Bo idzie młodość, młodość, młodość….” Bajzel. Ale zaraz zaraz. Justysia znowu przerobiła Matti na cacy! Tośmy pochlipali przed telewyzoramy. Oooo… właśnie, to jest kolejny ważki problem społeczny. No, ach jak ten Adam śmiga po tych piaskach pustyni, nawet Hołek wymiata. A jeszcze Magda słusznie opierdoliła gdzieś jakichś garkotłuków. Bęc wuja w czoło i będzie wesoło (copyright podobno Ziemkiewicz). Tańce na lodzie, tańce na rurze, tańce-jebańce. A co? I jak oni fałszują? Nie, nie, nie wybory, tylko przy mikrofonie. Bajzel. 

Albo taki ważki problem społeczny, że córcia Bardzo Ważnego Polityka została złapana na tym, że chwaliła się tym, że jest dziwką. Rozumiecie, obywatele i obywatelki? Dziwką. I już mamy kryzys gabinetowy lub parlamentarny. Albo też, że synalek innego WA-ŻNIA-KA ze świecznika przykozaczył na motorze. Aż go później pułkownik musiał pchać na wózku. Tośmy se znowu pochlipali przed telewyzoramy. Bo taki był cały serialowy. Zaprawdę powiadam wam, seryjne zdebilenie serialowe. Masowa, na akord, produkcja tandety myślowej, surogatów rozumu, piątej klepki. I albo strzelanka i mordobicie albo ckliwe, przelukrowane aż do wyrzygania historyjki jak z opery mydlanej. Bajzel. Bajzel w telewizorni, bajzel w radioli, bajzel w gazetach, bajzel na ulicy…. Wszechogarniający bajzel, zaduch i zatęchłe powietrze. Co tam? Ważne, że jest co do gara wrzucić i co mieć na wypitkę. Kurde, w mordę, tylko że nawet Czysta nie kopie jak dawniej, bo ktoś i tutaj coś z procentami miesza. Tak, że i tu bajzel. Lecz co tam. W zamian za to mamy grające fontanny i po „europejsku”. Aaa i dostęp do publicznej informacji zakneblowanej. Ot taki chichot z Mysiej, by żyło się lepiej. Bajzel. A w telewizorach – legiony picusiów-gogusiów, jakby świeżo po lobotomii. Bajzel. Jakaś lub jakiś artycha robi obscenę, eksponuje kicz, grafomaństwo lub tandetę, ale za to nacmokać się na ideą to obowiązkowo trzeba aż do wyrzygania i dać mu wagony czasu antenowego. Ot bajzelna sztuka i tfurczość (korekta nie poprawiać). I jeszcze jakiś niegolony szarpidrut głosi oświadczenie polityczne, jakby to miało w ogóle być interesujące. Ważne, że można było utonąć w kredytach i pożyczkach i cieszyć się nimi, jak autochtoni, którzy opylili Holendrom wyspę Manhattan za paciorki warte dwadzieścia kilka dolców. Kabaret i operetka. Aha, ludzie zapierdzielamy, bo rzucili nowe tablety, smatfony czy inne gadżety. Brać, bo taniej już nie będzie! Bajzel.

A gdzie tam, że chorzy na raka nie mają lekarstw? Że dzieci często nie mają drugich śniadań? Że masy samotnych matek nie stać na wiele rzeczy? Że panować zaczyna dziedziczne bezrobocie? Że młodzi spiepszają, gdzie się tylko da? Że kraj się wyludnia? Że każdy nas robi w wała? Że…, że tych „że” to można by jeszcze wymieniać i wymieniać. Co najwyżej to ta znana redaktorka od interwencji się tym zajmie. Tylko właściwie za nią, to te problemy powinno rozwiązywać państwo. 

Bajzel…. 

* niepotrzebne skreślić.


Lemingoza – szkic do badań podstawowych.

8 stycznia 2012

Od kilku lat furorę robi pojęcie „lemingi”, stosowane wobec pewnej grupy (bądź grup) osób, zaś mające na celu ją (bądź je) typizację. Pierwotnie wzięło ono z porównania takich osób do szczególnej grupy gryzoni, występujących właśnie pod rodzajową nazwą „lemingi”. Pytanie właśnie dlaczego? Ano źródło wiedzy wszelakiej, szczególnie Kustosza I Żyrandola RP, Wikipedia podaje, że lemingi, to (skróty własne): 

Grupa kilku gatunków ssaków, plemię z podrodziny nornikowatych; małe gryzonie… (…) Z natury są samotnikami, łącząc się tylko w celach rozrodczych…. Kolonia lemingów potrafi przebyć bardzo duże odległości. (…) Gdy wielka liczba lemingów podejmuje wędrówkę, nieuchronnie niektóre z nich utoną podczas przeprawy przez rzeki i jeziora…. Lemingi znane są z powodu bezpodstawnego mitu jakoby podejmowały masowe samobójstwo podczas migracji. Mit powtarzany jest w różnych odmianach, zazwyczaj nie opisując zjawiska jako świadomego gestu samobójstwa lecz jako przypadkową masową śmierć wskutek różnych okoliczności. Niemniej w masowej kulturze funkcjonuje w odniesieniu do lemingów określenie „masowe samobójstwo”. Niektóre gatunki lemingów, gdy gęstość populacji zbytnio wzrasta, ulegają popędowi poszukiwania nowych siedlisk i migrują dużymi grupami. Lemingi umieją pływać, więc natrafiając na wodną przeszkodę w wędrówce podejmują próbę jej przebycia. Robią to nie kalkulując „opłacalności” ze względu na dystans czy prędkość nurtu wody, więc wiele z nich przy tym ginie. 

No właśnie, spróbujmy zatem zrobić destylat najważniejszych cech. Są to: gryzonie, z natury samotnicy, rozprzestrzeniający się (dużymi watahami), umiejący pływać oraz nie potrafiący kalkulować ryzyka. Cóż, z naukowego punktu widzenia, należy stwierdzić, że musi być coś na rzeczy, skoro obserwacje życia codziennego skłoniły do powszechnego kojarzenia owych zwierzątek z pewną grupą (względnie, pewnymi grupami) osób. Najwyraźniej tym czymś były, jeśli nie wszystkie, to przynajmniej większość z przytoczonych cech. Zatem, poczyńmy pewien szkic do badań podstawowych nad czymś, co jest pochodną pojęcia „leming” (względnie, „lemingi”), tj. „lemingoza”. Cóż to jest? 

Lemingoza jest to zespół cech, odznaczający się gatunkową wadą postawy (charakteru), którego etiologię można przypisać nabywaniu jej w trakcie procesu rozwoju osobniczego. Jeśli faktem jest, że osobniczo jednostka nie jest wyposażona we wcześniej przeinstalowany system poglądów, zapatrywań, postaw, aspiracji, różnicowań, wzorców postępowania, zachowań itp.; a zatem, że w społecznym ujęciu rodzi się jako „czysta tabliczka” (tabula rasa), to całą, wymienioną, systematykę nabywa w procesie swojego uspołecznienia. Zatem, jak się wydaje, kardynalny wpływ mają na to sygnały, treści, komunikaty, kody oraz pojęcia i znaczenia absorbowane przez daną jednostkę z jej bliższego i dalszego otoczenia. Na to mogą nakładać się także te czynniki psycho-inelektualne, które dana jednostka dziedziczy w formie zapisu genetycznego. W efekcie tego te ostatnie mogą ulec bądź to wzmocnieniu bądź osłabieniu. Biorą w tym również udział warunki środowiskowe, w których dana jednostka się rodzi, wzrasta i dojrzewa. Warunki materialne, rodzinno-towarzyskie oraz te, których źródłem są różnorakie instytucje zewnętrzne. Spróbujmy więc pokazać proces powstawania i ewoluowania lemingozy w życiu osobniczym, bliżej nieoznaczonej, jednostki. 

Lemingoza ma największe szanse zostać przeniesiona na daną jednostkę wówczas, kiedy środowisko, w którym się rodzi, wzrasta i dojrzewa, samo jest trwale skażone tą wadą postawy. W pierwszym rzędzie dotyczy to rodziny, w dalszym natomiast kolegów, przyjaciół i znajomych rodziców oraz ewentualnie posiadanego rodzeństwa. To trwałe skażenie ma miejsce wtedy, kiedy w danym środowisku nie funkcjonują jakieś inne, alternatywne, systemy mogące być punktami odniesienia, względem których jednostka, narażona na tą wadę, mogłaby weryfikować i konfrontować to, co do niej dociera werbalnie i obrazowo. Tym czymś, w danej strukturze środowiskowej, może być autorytet najbliższych, tj. któregoś z rodziców (opiekunów), dziadków, rodzeństwa, bądź innych kuzynów, a nawet obcych, np. sąsiada (bądź sąsiadów). Tak postrzegana, lemingoza ma cechy stałe, jest endogeniczna i z punktu widzenia terapeutycznego, jak można sądzić, stanowi najtrudniejszy przypadek. Można także powiedzieć, że lemingoza podlega wówczas para-dziedziczeniu, z kolei zaś utrzymywać się może przez całe życie. Pojawienie się jakiegoś czynnika (autorytet wewnętrzny bądź zewnętrzny, silne zdarzenie traumatyczne) wyraźnie kontrastującego z lemingotwórczym schematem może naruszyć daną strukturę środowiskową i zaburzyć proces rozwoju lemingozy. W takiej sytuacji lemingoza ma postać nieciągłą, jest sytuacyjna, nabyta, determinują ją okoliczności wewnętrzne bądź zewnętrzne, podlegać może remisji aż do całkowitego cofnięcia się. Wszystko to zależne jest od siły, intensywności i natężenia oddziaływania czynnika zaburzającego (alternatywnego). 

Przychodząca na świat jednostka w silnie (bądź wyłącznie) zlemingizowanej strukturze środowiskowej, nieomal momentalnie obejmowana jest takim poziomem ochrony, który w najwyższym stopniu zabezpiecza tą jednostkę przed odczuwaniem jakiegokolwiek dyskomfortu egzystencjonalnego i psychicznego. Dotyczy to nie tylko dóbr materialnych (ubranek, zabawek, posłania, kosmetyków i innych akcesoriów pielęgnacyjnych, pożywienia oraz środka lokomocji) lecz również reagowania na adresowane żądania i potrzeby, które są werbalizowane przez taką jednostkę. Z reguły werbalizacja ta pojawia się nagle i ostro oraz w taki sposób, by atakować słabe punkty wrażliwości nerwowej i psychicznej opiekuna (bądź opiekunów), zmuszając go do podjęcia określonego działania. Jeśli opiekun posiada (bądź nie) niedostateczne kompetencje opiekuńczo-wychowawcze, to jego działania mogą przybrać nadopiekuńczy charakter i z czasem stać się podstawą pojawienia się lemingozy. Najwyższe bowiem kompetencje opiekuńczo-wychowawcze dotyczą w równym, co względy uczuciowe, aspektów składających się na rutynowe, zaplanowane i systematyczne czynności i działania opiekuńcze, pielęgnacyjne i wychowawcze. Odnosi się to do pór i sposobów karmienia, wykonywania czynności higienicznych, snu, zabawy, spacerów, czy też reagowania na negatywne symptomy mogące świadczyć o rozwijającej się chorobie. Żelazna konsekwencja stosowania wszystkiego powyższego prowadzić powinna do umiejętnego rozpoznawania okoliczności, sytuacji bądź zdarzeń kryzysogennych. To zaś natomiast, do wystarczających zarządczych kompetencji opiekuńczo-wychowawczych, na które składają się także chłodny dystans do własnych umiejętności, wiedzy i kwalifikacji, zdolność krytycznego spojrzenia na stosowane przez siebie metody, otwartość na ich weryfikacje i modyfikacje, a także nie popadanie w chaos i panikę. Dlaczego jest to takie ważne? Otóż, niedostateczne kompetencje lub ich brak są bądź to tuszowane poprzez nadopiekuńczość bądź poprzez jej zaprzeczenie, tj. autokratyzm. Z punktu widzenia pojawienia się lemingozy to drugie ma także znaczenie jednak dopiero jako metoda odreagowania traumy z okresu dziecięcego. 

Jest prawdą, że młody, mały człowiek bardzo szybko adoptuje się do warunków, w których przychodzi mu żyć. W okresie niemowlęcym nie jest jednak jeszcze zdolny do w pełni świadomego dokonywania klasyfikacji wartościującej tego, co go otacza. To zaś pojawia się wskutek samouczenia się i dojrzewania. Z całą mocą należy tutaj zaznaczyć, że w odniesieniu do szczególnie dóbr materialnych, dla niemowlaka nie ma absolutnie żadnego znaczenia cena tych wszystkich przedmiotów i usług kupowanych na rzecz niego. Ma to natomiast wybitne znaczenie dla satysfakcji ego jego opiekuna (opiekunów). Niemowlę potrafi jednak instynktownie reagować na docierające do niego bodźce za pomocą takich środków wyrazu, jak płacz (w sytuacji „interpretowanej” przez niego jako negatywna), śmiech (pozytywna) bądź bez ekspresyjnego wyrazu twarzy (neutralna). Bodźce negatywne to uczucie głodu bądź pragnienia, zimna, chłodu lub przegrzania, przemoczenia się, obecności w tłumie, silnym natężeniu hałasu bądź światła, to również utrata równowagi i upadek, zaburzenia gastryczne bądź rozwijająca się choroba, „wypadnięcie” z rutynowych zajęć i czynności (sen, karmienie, spacer, zabawa, kąpiel), to także kłótnia pomiędzy opiekunami (lub osobami trzecimi). Bodźce z kolei pozytywne, to w większości zaprzeczenie negatywnych, a więc uczucie nasycenia, ciepła, suchości, obecności w ciszy i spokoju, prawidłowe trawienie i brak symptomów choroby, funkcjonowanie i uczestniczenie w rutynowych czynnościach, jak również kontakt z przedmiotami miłymi w dotyku. Ostatni typ bodźców, neutralne, oznaczają nie występowanie okoliczności, sytuacji i zdarzeń o charakterze negatywnym, jak również nie są dostatecznie silne w znaczeniu pozytywnym. Do czegoś takiego można zaliczyć np. raczkowanie po podłodze. Nie jest ono przez niemowlaka wyraźnie „interpretowane” jako coś negatywnego jak również coś znacząco pozytywnego. Ot sytuacja względem której nie ma potrzeby werbalizowania swojego stosunku. Ważne jest także zrozumienie tego, że patrząc przez pryzmat opiekuna niemowlaka negatywne sygnały, reakcje, tego ostatniego mogą odbyć odbierane jako „kara” wymierzona opiekunowi, zaś pozytywne jako „nagroda”. „Źle mi, gdy płacze i krzyczy.” W domyśle, z mojej „winy”. „Dobrze mi, gdy się uśmiecha i miło gaworzy.” W domyśle, to moja „zasługa”. Więc, bym nie był „karany” to muszę nie dopuścić do tego, by płakało i krzyczało, zaś bym miał być „nagradzany”, to robić wszystko, by się uśmiechało i miło gaworzyło. 

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Mianowicie dlatego, że zrozumienie przez opiekuna (opiekunów) tych, zdawałoby się prostych, „konwencji” może jemu pomóc w umiejętnym wykształceniu kompetencji opiekuńczo-wychowawczych. Sytuacyjnie bowiem dochodzi bardzo często do tego, że nieumiejętne rozpoznanie tychże „konwencji” prowadzić może do nieadekwatnych interpretacji reakcji dziecka, a więc do sięgania po środki niewspółmierne do jego zachowania i postępowania. To się może objawiać w formie stosowania, nieraz brutalnej, przemocy fizycznej bądź słownej lub czegoś diametralnie różnego, tj. przejawów nadopiekuńczości (rozpieszczania). Obie reakcje mogą stać się (i przeważnie stają się) zalążkiem późniejszego wykształcenia się lemingozy. Jest ona z jednej strony pochodną, z drugiej zaś, naturalną konsekwencją doświadczeń z najwcześniejszych lat życia człowieka. Zostawmy na razie na boku reakcje pierwszego typu, a zanalizujmy te drugie. Pojawia się nagle sytuacja taka, że niemowlę wybucha płaczem. Na zimno konieczne jest wówczas dokonanie pewnego „przeglądu” listy sprawdzającej w swego rodzaju „instrukcji obsługi” dziecka. A zatem, sprawdzenie, kiedy ostatni raz było karmione bądź pojone, czy pampers jest suchy, czy ubranko jest suche, kiedy ostatni raz dziecko spało, czy ma podwyższoną temperaturę itd. itp. Jeśli w trakcie tego okaże się, że wszystko jest, jak należy, a niemowlak nie przestaje płakać, to oznaczać to może, że w ten sposób stara się sprawdzić reakcję opiekuna oraz to, czy może na niego liczyć. Można wobec tego takie zachowanie zneutralizować poprzez np. wzięcie dziecka na ręce i go przytulenie, „porozmawianie” z nim, względnie pobawienie się. I to może całkowicie wystarczyć. Oczywiście, jeśli tak nie jest, to można zastosować pewien środek „przymusu” w postaci np. pozostawienia dziecka samego w łóżeczku i przeczekanie aż skończy płakać i/lub krzyczeć. Wiedzmy, że dziecko ucząc się, a płacz i krzyk są instrumentem uczenia się, zaczyna interakcyjnie sprawdzać granice swojej autonomii. To wtedy zaczyna się to swoiste poznawanie pewnych reguł gry, w której mały człowiek „mówi” – „sprawdzam”. Jeśli opiekun zaakceptuje te reguły, to tym samym świadomie zaczyna brać udział w, z czasem pojawiających się, nadużyciach i nieczystych chwytach. Podobnie jest w przypadku, gdy opiekun stara się być „nagrodzony” np. uśmiechem lub gaworzeniem małego człowieka. Nieraz bywa tak, że takie reakcje pojawiają się nie dlatego, że niemowlak jest w obecności osoby, stanowiącej dla niego oparcie i bezpieczeństwo, lecz dlatego, że od niej otrzymuje coś „nadprogramowo”. Tym czymś z reguły są nowe zabawki (ergo, gadżety). W takiej sytuacji komunikat jest czytelny, „Dobrze mi z tobą nie, bo jesteś, lecz bo mam coś od ciebie.” I na tym krańcu osi również toczy się swoista gra. 

Zrozumienie powyższej „konwencji” gry pozwala zapobiec późniejszemu wykształceniu się lemingozy. Młody, aczkolwiek coraz dojrzalszy, człowiek socjalizując się nabywa coraz lepszych umiejętności i biegłości nie tylko w sferze fizjologicznej, nie tylko w zasobie przyswajanej wiedzy, co również w uprawianiu owej finezyjnej gry, mającej na celu poszerzanie granic własnej autonomii i uzyskiwaniu tego, co chce i pragnie, a odrzucaniu tego, co z jego punktu widzenia jest niepożądane. Zresztą to zdobywanie coraz lepszych umiejętności i biegłości w uprawianiu tej gry również wzbogaca zasób przyswajanej wiedzy. Jest to współzależne. Proces wychowawczy musi to uwzględniać, w przeciwnym razie jest to pójście po linii najmniejszego oporu, i akceptację owej patologii pod nazwą lemingoza. To z kolei oznacza kompetentne wyznaczanie granic i ich strzeżenie, bowiem lemingoza, jako wada postawy (charakteru) wyraża się poprzez podejście „Mogę więcej niż mi wolno.” A to natomiast, w późniejszych i dojrzalszych latach, prowadzi do anarchizacji życia społecznego, czego naturalnym przejawem jest rozprzestrzeniająca się lemingoza. Wyznaczanie owych granic polega po pierwsze na wprowadzaniu dyscypliny, posłuszeństwa i karności; po drugie, na żelaznym przestrzeganiu uczciwości; po trzecie, na przejrzystości wzajemnych relacji; po czwarte, na okazywaniu szacunku niezależnie od uzyskiwanych korzyści oraz po piąte, na wyrobieniu nawyku obowiązkowości i sumienności. Młody człowiek, już od czasów przedszkolnych, musi mieć taki „kanon” wpajany, by ćwicząc cnoty charakteru nie być z czasem uznany za okaz leminga. 

Okres przedszkolny, jako pierwszy, wyraźny przejaw nagle poszerzonej autonomii zaznacza się tym, co potocznie nazywa się „buntem pięciolatka”. To jest już nieco starszy człowiek, który pozbywa się już pieluchy (bądź kończy, tzw. trening czystości), potrafi szybko się poruszać, jest wyjątkowo żywotny, lubi odkrywać nowe miejsca, ma coraz zręczniejsze ciało, szybko rośnie, nabiera na wadze, potrafi mówić…. Ma on także kilkuletni już trening w werbalizowaniu swojego zarówno zadowolenia jak i niezadowolenia, jak również po wielokroć empirycznie zweryfikował już na to reakcje najbliższego środowiska. Na przykład, lubi babcię, dziadka i mamę, bo od nich zawsze dostaje, co tylko zachce, nie lubi natomiast taty i starszego brata, bo od nich nieraz usłyszał „nie”. Zresztą konfiguracja może być tutaj dowolna. Będzie się słuchał mamy, tzn. nie biegał, nie hałasował i nie psuł różnych rzeczy w domu, bo ma z nią „układ”, że nie robiąc tego wszystkiego, to co piątek dostanie nową zabawkę, zaś taty się nie słucha, bo ten każe pozbierać zabawki i dopóty nie pozwala wyjść na dwór, dopóki nie są one pozbierane. Z tatą zrobić „układ” jest trudno. Itd. itd. A młody człowiek szuka bezustannie najwygodniejszej i najkorzystniejszej dla siebie alternatywy. W tym czasie zaczyna się sprawdzanie tego, która osoba w złożonej strukturze środowiska naturalnego okazuje największą słabość i można ją przeciągnąć na swoją stronę. Przeważnie są to dziadkowie, sporadycznie wujkowie, czasami mama bądź tata, niezwykle rzadko ewentualne rodzeństwo. Taki sojusznik może być bardzo pomocny wówczas, kiedy należałoby przeforsować swoje własne interesy (tj. coś otrzymać lub nie musieć czegoś robić), jeśliby okazało się to konieczne. I tak, nierzadko młody, rosnący w siłę, leming coraz lepiej potrafi rozgrywać sytuację, w której korzystając z pomocy jakiegoś swojego sojusznika może wygrać coś, co dla niego ma szczególne znaczenie. Bardzo często posługuje się w takim przypadku obserwacją wzajemnych relacji pomiędzy takimi osobami ze swojego naturalnego środowiska. Jeśli np. zauważa, że jego ojciec wykazuje całkowitą niezależność emocjonalno-materialną od swoich rodziców, to jest całkiem prawdopodobne, że tychże nie wybierze jako swoich sojuszników w grze wobec ojca. Tym bardziej, jeśli on sam ma silny charakter, jest stanowczy i potrafi wyegzekwować swoją wolę. Takich konfiguracji może być dosyć sporo. 

Jest zastanawiające, że okresy przedszkolny i wczesnoszkolny mogą stanowić przeszkodę w rozwoju lemingozy, jednak jest to praktycznie niedostrzegalne. Tym czymś jest naturalna w tym wieku ciekawość świata. To bezustanne „A dlaczego…?”, „A po co…?”, „A skąd…?” itp., jeśli jest wzmacniane i rozbudzane może wykształcić krytycyzm i chęć do weryfikowania otrzymywanych informacji, danych, faktów itd. Właściwie, może stanowić skuteczną szczepionkę przeciw schematyzmowi rozumowania, brakiem refleksji czy też gnuśnością, lenistwem i wygodnictwem intelektualnym. Bo też to ostatnie podobnie, jak wcześniejsze uleganie presji wiążącej się z poszerzaniem granic „autonomii” młodego człowieka, nosi podtekst zdejmowania zeń choćby i najlżejszych obowiązków i odpowiedzialności. Zwykle najsilniej warunkującą tego przyczyną jest chęć posiadania, tzw. „świętego” spokoju i przedkładanie jakichś tam własnych korzyści. W istocie, praca nad tym, by taki młody człowiek mógł formułować poprawnie logiczne wnioski, budować bardziej skomplikowane konstrukcje intelektualne, docierać do sedna problemów, precyzyjnie je identyfikować i interpretować, rozwijać swoją wyobraźnię oraz umiejętne łączyć fakty, okoliczności, sytuacje i zdarzenia w bez- i pośrednie łańcuchy przyczyn i skutków, jak również to wszystko poprawnie falsyfikować przy pomocy weryfikowania hipotez, wymaga nieustająco sporego nakładu czasu, energii, inwencji własnej i zainteresowania rozwojem intelektualnym takiego młodego człowieka. Można powiedzieć, że tym procesem rządzi swoista ekonomika, polegająca na tym, że efekt „finalny” rozwoju charakterologicznego i intelektualnego, a przez to odporność na lemingozę, jest pochodną m.in. inwestycji własnych zasobów intelektualnych i postaw. Funkcjonalnie jest to wprost proporcjonalne. Oznacza to, że jeśli samemu się takich zasobów nie posiada, bądź są one ubogie, to tym samym młodego człowieka wystawia się na ryzyko poznawania tego, co go interesuje, w środowiskach zewnętrznych. I to one mają wówczas znaczenie autoretotwórcze. Innymi słowy, im większa jest plaża w tych aspektach w naturalnym środowisku rodzinnym, tym większa jest różnorodność i bogactwo w środowiskach zewnętrznych. I tym szybciej dochodzi do zakorzenienia się w nich. 

Zatem, jak reagować na powyższe „A dlaczego…?”, „A po co…?, „A skąd…?”? Najważniejsza jest w takiej sytuacji cierpliwość. Jeśli młody człowiek w ten sposób werbalizuje swoje zaciekawienie, to tym samym poszukuje wartościowych dla siebie informacji, które bądź to są dla niego czymś nowym bądź stanowią weryfikację wcześniej posiadanych. W ten sposób młody człowiek zaczyna tworzyć fundament pod swoje przyszłe postawy, na którym z czasem stawia konstrukcję całego systemu światopoglądowego, przywiązania do doktryn i wartościowania nabywanej wiedzy. Jeśli w takiej sytuacji spotka się w negatywną reakcją, w rodzaju „Nie mam teraz czasu.”, „Nie zawracaj mi głowy.” bądź – co gorsze – „Co za głupie pytanie?” lub „Jesteś za mały, by to wiedzieć.”, to tym samym czuje się zlekceważony, pozostawiony ze swoimi rozterkami sam sobie, pozbawiony naturalnego dlań oparcia, ośmieszony. W efekcie, jeśli ileś tam razy znajdzie się w takiej sytuacji, może przybrać postawę wrogą wobec tego, kto winien być dla niego najbliższym (rodzinnym) autorytetem, może wytworzyć się w nim blokada przed werbalizowaniem swojego zaciekawienia, w ostateczności może poszukiwać odpowiedzi na nurtujące go pytania i wątpliwości wśród środowisk, które dla jego rozwoju charakterologicznego, osobowościowego, społecznego i intelektualnego mogą okazać się destrukcyjne. Jak temu przeciwdziałać? To jest chyba najtrudniejsze pytanie. W zasadzie odpowiedź na nie winna być własną autorefleksją nad tym, co dla siebie (opiekuna) jest najważniejsze – czy inwestycja swojego czasu w przebywanie z takim młodym człowiekiem czy ucieczka w cokolwiek, co się z nim nie wiąże. Bo też, jeśli młody, pięcio-, sześcio- czy siedmioletni człowiek pyta o coś zgoła trywialnego (a może i nieziemsko kosmicznego), to trzeba zdobyć się na choćby minimum wysiłku, by problemem takie malca się zainteresować. Tak, bo dla niego to, o co pyta, jest problemem. I jakby to paradoksalnie nie brzmiało, to w danej chwili może być to jego najważniejszy życiowy problem. Bo? Bo on (ona) chce coś zrozumieć. Bo w jego główce coś trybiło do takiego stopnia, że nie dawało mu to spokoju. Bo doszedł do jakiegoś punktu krytycznego, którego sam przekroczyć nie potrafi. I w ten właśnie sposób wysyła sygnał, „SOS, mayday, mayday, SOS, SOS… się pogubiłem. Nic nie rozumiem. SOS….” Jeśli zaś słyszy, „To nieważne, idź się pobaw na komputerze.”, to takiemu zagadnieniu błyskawicznie przypisuje wartość bądź to negatywną bądź, w najlepszym razie, neutralną. Szansa na to, że do tego wróci jest znikoma. 

Młody człowiek w wieku wczesnoszkolnym jest napędzany naturalną, w tym wieku, ciekawością świata. Przeważnie jest w tym niecierpliwy, wszystko chce poznać od razu, chce także – w swoim mniemaniu – być w czymś najmądrzejszy. Jest to, można powiedzieć, sposób na radykalne poszerzenie własnej autonomii intelektualnej, która ma świadczyć o jego prawidłowym rozwoju. I aczkolwiek jest to coś pozytywnego, to czają się tutaj pewne niebezpieczeństwa. Mianowicie jego dążenie do pozyskania o czymś wiedzy jak najpełniejszej i jak największej, powoduje konieczność spłycania procesu poznawczego, jego nietrwałość, pojawianie się błędnych przesłanek, odrzucanie ważnych założeń oraz dochodzenie do mylnych wniosków. To wszystko może wpłynąć na wykształcenie się lemingozy, gdyż im jest to intensywniejsze tym bardziej deformuje to sposób myślenia. By temu przeciwdziałać to, jak się wydaje, konieczne jest umiejętne stopniowanie procesu poznawczego, na zasadzie, że „co nagle to po diable”. Chodzi o to, by młody człowiek, uodparniany na lemingozę, zaczął być świadomym tego, że im solidniej i trwalej jego wiedza jest wypracowana na danym etapie procesu poznawczego, tym dalsze etapy są oparte na mocniejszych fundamentach. W przeciwnym razie jest to po łebkach, byle jak, dyletanckie i partackie. W takiej sytuacji przekaz powinien brzmieć, „Nie musisz być najlepszy we wszystkim, ważne byś był dobry w czymkolwiek.” Skutkiem tego winno być obniżenie pewnego napięcia intelektualnego, a zatem skłonienie młodego człowieka do większej wytrwałości w poznawaniu otaczającego świata, większej w tym systematyczności oraz wzrastającej świadomości o potencjalnych porażkach. O co w takiej sytuacji chodzi? Otóż o to, że częścią lemingozy, jako wady postawy (charakteru), jest to, że w sytuacjach niepewnych (zagrożenia intelektualnego) pojawiają się przeciwciała (o wartości ujemnej) typu emocjonalno-osobowościowego, których zadaniem jest redukowanie i niwelowanie wszystkich sygnałów mogących świadczyć o potencjalnej porażce. Jeśli młody człowiek, nie uodparniany na lemingozę, ma silną samoidentyfikację jako osobnika mającego być wyłącznie najlepszym, to z chwilą pojawienia się pierwszych porażek może on odczuwać głęboką frustrację, depresję, szok bądź przygnębienie przeciwko czemuś, co jest naturalne, i będzie podejmował próby obrony. Jej charakter może być różnoraki, bądź to najbardziej ekspresyjno-ekstrawertyczny (włącznie z agresją fizyczną, słowną lub obiema naraz) bądź jak najbardziej tłumiony i introwertyczny (włącznie z zamknięciem się w sobie). Tak objawiająca się lemingoza świadczy o nieumiejętnym radzeniu sobie w sytuacjach trudnych, kryzysowych, wymagających siły charakteru i opanowania. Jeśli opiekun (bądź opiekunowie) takiej osoby nie dysponuje poprawnymi kwalifikacjami wychowawczymi, to może on popełnić bardzo poważne błędy, których skutkiem może stać się pogłębienie lemingozy u jego podopiecznego. Polegać to może na wyolbrzymianiu porażki („No to masz ogromny problem.”), ośmieszaniu („Co za niedojda?!”), bagatelizowaniu („Ale bzdety.”), gwałtownym reagowaniu („Jak możesz tego nie rozumieć?!”), zbywaniu („Zostaw mnie, mam coś innego na głowie.”), trywializowaniu („Jesteś za mały, by to zrozumieć.”), podsuwaniu czegoś zastępczego („Tamtym się nie zajmuj, tu masz coś bardziej interesującego.”). W każdym takim przypadku reakcją przeciwną może być zniechęcenie do systematycznego pokonywania barier i wytrwałego rozwiązywania problemów. Pojawić się może natomiast chęć pójścia drogą na skróty. 

Wchodzenie coraz głębiej w środowisko szkolne wydatnie przyczynia się do rozwoju lemingozy. Coraz bowiem starszy człowiek intuicyjnie szuka podobnych sobie, z którymi może się asocjować i identyfikować. Przeważnie poznaje takich po krótkiej wymianie zdań, ich mimice, mowie ciała, stosunku do innych osób (w tym przede wszystkich będących autorytetami – rodzice, starsze rodzeństwo, opiekunowie, nauczyciele, wychowawcy, postaci telewizyjne itp.), sposobu spędzania wolnego czasu. Znalezienie się w takiej grupie wzmacnia tendencje do lemingozy, gdy w takim otoczeniu dochodzi element demonstracji – szpanerstwa. Demonstracja odbywa się z reguły na tle materialnym (kto ma bardziej bajerowaty piórnik, plecak/tornister, ciuchy, zabawki itp.) i na gruncie interakcji społecznych (np. popisywanie się arogancją, nieposłuszeństwem, brakiem dyscypliny, karności itp.) W pierwszym przypadku formułują się zalążki postaw materialistyczno-hedonistystycznych, w drugim z kolei, anarchizujących. Trzeba zauważyć, że im większa jest taka grupa w całej społeczności, to tym większe jest niebezpieczeństwo zainfekowania lemingozą pozostałej reszty – aż do osiągnięcia rozmiarów epidemii. Obie powyższe postawy mogą zostać również zwielokrotnione, jeśli w ślad za tym idą błędy popełniane przez środowisko oświatowo-wychowawcze. W znacznym stopniu dotyczy to tworzenia klimatu permisywizmu, bezstresowości, podkreślania aspektów materialistycznych, wartościowania pod kątem stanu zamożności a nie kompetencji intelektualno-merytorycznych. Wzmacniać to może również podejście lekceważące znaczenie zdarzeń przeszłych, negujące bądź zwalczające tradycję, zwyczaje, obyczaje, utrwalone kody kulturowe; zaś w miejsce takiej luki następuje zabudowywanie jej „importowanymi” antywzorcami pseudokultury masowej, zaspokajającej sprymitywizowane potrzeby konsumpcyjne. Doprawdy nie sposób zrozumieć tego, jaką to wyższą potrzebę intelektualną, etyczną, moralną i osobowościową ma spełniać telefon komórkowy, będący w posiadaniu 7-kilkunastolatka poza tym, że jest to kolejny gadżet używany przede wszystkim w celach rozrywkowych, zaś upośledzający zdolność pisania i czytania. Czyż nie jest to przerost formy nad treścią? I też właśnie, coraz trwalszym atrybutem petryfikującej się lemingozy jest przedkładanie pierwszego ponad drugie. 

cdn.


Ile J23 nie zrozumiał.

5 listopada 2011

W odpowiedzi na mój tekst (Panika na Prawicy, czyli „Na giewałt! Integrujmy się!”) J23 stawia komentarz, wymagający osobnego kontr-komentarza. Z niego powinno wyjść to, ile J23 nie zrozumiał, a może i również czego Szanowna Brać Prawicowa nie ogarnia. 

A zatem J23 pisze: Krytyka nieskuteczności słuszna, ale co innego krytyka, a co innego pokazywanie KILL jako jakiegoś pozytywnego wzorca. Wzorca? Być może i „wzorca”, jednakże tylko w sensie pokazania skali i stopnia niedociągnięć i niedoskonałości po „naszej”, umownie mówiąc, stronie. Otóż, wszystkie możliwe do wyobrażenia sobie porażki są syntezą braku pokory, zadufania w sobie i lekceważenia sprytu, przebiegłości i inteligencji przeciwnika. Gdy się tego nie dostrzega, to mimowolnie (?) robi się jemu idealny prezent. Stara zasada brzmi, „… Znaj wroga i znaj siebie, a choćbyś stoczył sto bitw, nic ci nie grozi. Kiedy nie znasz wroga, a siebie znasz, masz szanse raz wygrać, a raz przegrać. Kiedy nie znasz ani wroga ani siebie, pewne jest, ze każda bitwa okaże się dla ciebie groźna.” (Sun Tzu, „Sztuka wojny.”) A cóż to może oznaczać „znaj wroga i znaj siebie”, rad byśmy wiedzieć od J23. Przecież, J23 zachęca nas byśmy tego wroga nie poznali, insynuując mi sympatię do KILL’a („tylko dziwię się zauroczeniu KILL”). Ja natomiast afirmuję tezę, „Zbadaj ukształtowanie jego [wroga – MF.] sił, gdzie mocne i gdzie wątłe, rozpoznaj pole jego życia i śmierci.” i robię to na chłodno. A to jednak jest coś innego. W ogóle, to mam takie wrażenie, że Szanowna Prawicowa Brać jakby porusza się, jak dzieci we mgle i do tego w ciemnym lesie. I z masochistycznym uwielbieniem odrzuca każdy pomysł wzięcia noktowizora do ręki, by rzadziej obijać się o drzewa i ocierać o krzaki i chaszcze. Czasami zaś za szczyt sukcesu obwołuje to, że w ogóle udało się jej wykaraskać na otwartą polanę. I cóż z tego, że będąc bohatersko posiniaczoną, mając zwichnięcia i zadrapania, a niekiedy, złamania? W końcuż jakoś doleźliśmy. Prawda? I to „jakoś” jest rozbrajające i bardziej szkodliwe niż 100 artykułów w „GW” i 100 godzin „Szkła kontaktowego”. 

J23 snuje dalej swoje rozważania o tym, że „KILL ma 10 gazet, bo dzięki doborowi merytorycznemu ludzi ma za sobą najlepszych czy dlatego, że ma wsparcie różnych możnych tego świata?” Ooooo… i od razu na podorędziu jest klasyczne „alibi” (sic!) Mości Prawicy o „możnych tego świata”. A może postarać się o własnych „możnych”, to nie byłoby „zapewne… pójście na łatwiznę w tłumaczeniu klęsk…” No, „ale ja nie bronię JK czy PiS”. A gdzież tam? Kto śmie o tym tak myśleć? A jak śmie, to go rzecznik dyscypliny…, z wpisem do akt. I koniec marzeń o jakiejś synekurze w przyszłości. No, ale odłóżmy facecje na bok. 

O naiwności tezy: nie krytykujcie innych gazet, róbcie swoje, wspominał choćby Ziemkiewicz w Michnikowszczyźnie i pozwalam swojej skromnej osobie zgodzić się z nim w tym zakresie.”, J23 sięga po argument „z autorytetu”. I źle się stało dla argumentacji J23, bardzo źle się stało, bowiem sięgając po źródłowe tezy „RAZ’a” można wyczytać (obszerny cytat): 

Mimo iż wspomniane wyżej pisemka nazywały się prawicowymi, politycy, też nazywani prawicowymi, bynajmniej nie starali się ich wspierać. Wręcz przeciwnie. Oczywiście mówili dużo o potrzebie istnienia niezależnych mediów, i nawet niekiedy próbowali wyszarpać na takowe jakąś państwową kasę – wtedy media już zasiedziałe na rynku, na czele z tymi, które same w ten czy inny sposób skorzystały na starcie z majątku państwa, czy to, jak „Wyborcza”, przez przydziały, czy jak „Polityka”, przejmując pismo na rzecz spółdzielni dziennikarskich, oczywiście wsiadały na nich z jazgotem, wywodząc, jak głęboko niesłuszne jest wykorzystywanie publicznego majątku do budowania wspierających władzę mediów. Ale dla orłów naszej prawicy niezależne znaczyły takie, które by dały się ustawiać w szykach prowadzonych przez nich bitew i posyłać do boju na rozkaz. Odniosłem wręcz wrażenie, że pismo „prawicowe” było dla większości polityków „prawicy” wrogiem znacznie większym, niż wspomniane tytuły, czy nawet Urbanowe „Nie”, bo nasi, pożal się Boże, prawicowcy kombinowali tak, że tamte pisma czyta elektorat lewicowy, więc co sobie o nich ten elektorat myśli, to im to rybka, natomiast pismo, które adresowane jest do elektoratu prawicowego może ten elektorat przekabacać na rzecz konkurencyjnego lidera prawicy – ergo, jeśli nie trzymam na takim piśmie niepodzielnie łapy, to lepiej je zniszczyć. Z takiej właśnie przyczyny wśród serdecznych przyjaciół, jak w znanej bajce, psi zjedli „Nowy Świat”, jedyną gazetę próbującą do ostatka bronić rządu Olszewskiego. Ale to tworzyło tylko dodatkowy koloryt prawicowej bidy, nie było jej przyczyną. („Michnikowszczyzna”, str. 302-303). J23, trzeba umieć korzystać ze źródeł. I robić to z głową. 

„Nie, tam się liczy wyłącznie to, czy zna się na czymś i czy potrafi to robić dobrze”. No to wstępujmy, działajmy na rzecz, głosujmy na KILL skoro interesują ich konkrety, umiejętności, a ich „polityka kadrowa” jest pozbawiona choćby śladowego nepotyzmu. – grzmi J23 nie starając się nawet oddzielić rozumu od emocji. A gdzież to ja napisałem, że mamy do KILL wstępować? Że mamy działać na jego rzecz? Że mamy na KILL głosować? Wszak nigdzie tego nie w moim tekście nie ma, a insynuować też trzeba umieć. Otóż nie jest moim głównym motywem nakłanianie do tego, co J23 mi insynuuje, lecz zaledwie to, by uznać, że nasi przeciwnicy są w czymś od nas sprawniejsi. Niestety. I tego nie należy traktować jako dopustu bożego. He, w nepotyzmie są też od nas lepsi. Czego nie można powiedzieć o (przecież tak celnie ujętym onegdaj przez J. Kaczyńskiego) TKM-ie. Pamięta może J23 co to był „TKM”? Wszak to była polityka kadrowa dawnego AWS’u. A o tym RAZ też pisał tu i ówdzie.

 

To wręcz ideał organizacji. – J23 drwiąco stwierdza. I niestety, ale trzeba przyznać mu rację, gdyż to jest w końcuż sztuka, by przez dobre dekady (z małymi przerwami) „za buzię” trzymać 38. milionowe społeczeństwo. 

Ja jednak, wnioskując z tego jak Autor opisał KILL, że nie wykluczałbym, że dość istotnym składnikiem KILL jest idea – oczywiście przebrana w szatki bezideowości i neutralności – całkowitego posłuszeństwa wobec kanonów politycznej poprawności, – spekuluje J23, mylnie diagnozując. Ależ ja wyłuszczyłem główną ideę KILL’a, a jest nią (tu autocytata): „nie dopuszczenie do tego, by kiedykolwiek, w jakkolwiek dającej się przewidzieć przyszłości, władzę przechwyciły jakiekolwiek siły rozliczeniowe i zorientowane na budowę IV, V, VI lub en-tej Rzeczpospolitej.” Z kolei polityczna poprawność jest tylko narzędziem do tego celu. Prawda, że zmienia to postać rzeczy? 

a także (a może: tym samym) „myślenie” polegające na bezkrytycznym przyjmowaniu papki medialnej. – kontynuuje dalej J23, żywiąc pogardę do członków KILL’a. O nie, Mości Dobrodzieju, w KILL myślą i to aż nazbyt dobrze, czego efektem jest trwały stan nie dopuszczania do tego, by Szanowna Prawica wydobyła się poza swoje 30. proc. opłotki. Gdzie, jak gdzie, ale tam imbecylów nie ma. I nie piszę tego z jakimkolwiek podziwem, lecz chłodną konstatacją faktów. I wcale to nie stoi w sprzeczności ze stwierdzeniem o „bezkrytycznym przyjmowaniu papki medialnej”. 

J23 próbuje mnie obejść z innej flanki, pisząc Odnoszę też wrażenie, że Autor dość rozciągliwie traktuje pojęcie KILL – tzn. Autor lepiej wie jakie zjawisko miał na myśli tak je nazywając, ale jest tam coś o lewako-leberalnych, – i pakuje tam także działania neutralne. Czy przynależność  do stowarzyszenia właścicieli piesków chihuahua (tak to się jakoś pisze) czy kółka muzycznego (niekościelnego) wyklucza tzw. prawicowość i oznacza bezwarunkową akceptację lewactwa? Jednak, tak naprawdę, to niczego takiego w moim tekście nie ma. Zamiast tego jest pokazanie mechanizmu zapewniającego KILL’owi elastyczność funkcjonalną, w ramach umacniania jego pozycji w społeczeństwie. Zaś owe 10 gazet, będące zmartwieniem J23, tylko to wzmacniają.

Innymi słowy, czy wszelka działalność choć trochę zorganizowana, nie będąca działalnością pisowską, bogo-ojczyźnianą, czyli ogólnie mówiąc: „moherową”, jest składnikiem lewacko-leberalnego widzenia świata? Filateliści też? – J23 stara się mnie przyszpilić z jeszcze innej flanki. A ja odpowiadam, że jeśli ci filateliści korzystają w donacji słynnego węgierskiego (!?) filantropa (bądź Brukseli) i programowo zajmują się kolekcjonowaniem i propagowaniem znaczków popularyzujących kochających „inaczej” (lub podobne anty-wartości), to dla mnie to środowisko zaczyna być jednym z klastrów KILL’a. A gdy jeszcze do tego w jego władzach środowiskowych są ludzie kojarzeni z lewactwem bądź leberalstem, to stanowi to dowód to potwierdzający. 

Niemniej im więcej głosów krytycznych „prawej” strony z „prawej” strony, tym lepiej dla „prawej” strony (cudzysłów z powodu wątpliwości co można określić jako prawą stronę). – humorystycznie kończy J23. I w tym miejscu trzeba Jemu przyznać całkowitą słuszność. J23, w konfidencji podpowiem, że takie wątpliwości zostały kiedyś nazwane jako „łże-prawica”. Może czas już odkurzyć to pojęcie?


Panika na Prawicy, czyli „Na giewałt! Integrujmy się!”

3 listopada 2011

Stara prawda powiada, że nie da się być prorokiem we własnym kraju. A ja mówię, że to są brednie. Bo też blisko 2,5 roku przed kolejnymi koncertowo przerżniętymi przez Pis (czyt.: Porażki i Sromota) wyborami napisałem (w tekście – „I co prawico dalej nie chcesz Integratora?”): 

Właśnie od wczoraj mamy na horyzoncie przedsmak następnych klęsk zarówno w wyborach samorządowych jak i krajowych parlamentarnych jak też i prezydenckich. Zaś nikt nie chce słyszeć o tym, że Szanowna Prawica winna się coraz bardziej rozszerzać i pogłębiać, jedynie zaś by dobrze bronić swojej oblężonej twierdzy. I chyba czeka na kolejną Bastylię. Rzecz w tym, że zgodnie z tezą Klasyka, „Historia nigdy sie nie powtarza, a jeśli już to jako swoja karykatura”, jednak to wcale nie interesuje Szanownej Prawicy, która przeżuwa swoje pyrrusowe zwycięstwo. 

Prawda, że ciągle to jest aktualne? Ale zaraz, zaraz, bo „po drodze” wypadło kilka klocków z tej prawicowej układanki, zaś największa rozsypka nastąpiła 10 kwietnia ub.r. Jednak mimo że głębia tamtej tragedii była porażająca, i być może, paraliżująca, to historia pokazała, że z wyciąganiem wniosków na Szanownej Prawicy jest tradycyjnie licho. Bo? Bo cały czas z nieubłaganą precyzją chodzi maszyneria KILL’a, tzn. Klastrowego Integratora Lewako-Leberalnego. Ale chwileczkę, czy to oby rozegzaltowana Prawica nie biegała tam i siam i nie wymachiwała przykładem kampanii społecznej „Zmień kraj, idź na wybory”, wskazując drugie, trzecie, a może i en-te dno tej kampanii? Że była w niej zaangażowana ogromna masa organizacji, firm i instytucji. I co? I pstro. Bo nawet i z owego corpus delicti  Szanowna Prawica nie potrafiła wyciągnąć właściwych wniosków. A jest on jeden. Mianowicie taki, że owi kontrahenci, w powyższej kampanii społecznej, mają na celu nie dopuszczenie do tego, by kiedykolwiek, w jakkolwiek dającej się przewidzieć przyszłości, władzę przechwyciły jakiekolwiek siły rozliczeniowe i zorientowane na budowę IV, V, VI lub en-tej Rzeczpospolitej. Tam nikt nikogo nie egzaminuje z tego, czy ten lub ów jest mniej lub bardziej lewacki/leberalny, czy zna lub nie zna słuszniejszych gości, czy ma mniej lub bardziej prawe (sic!) pochodzenie ideologiczne, czy gorliwie i bałwochwalczo potrafi bić pokłony Wielkiemu Liderowi, czy to lub owo. Nie, tam się liczy wyłącznie to, czy zna się na czymś i czy potrafi to robić dobrze. I to idzie w dziesiątki tysięcy ludzi. A na Szanownej Prawicy popłoch, bo Wielki Lider może lub może nie ustąpi, kieszonkowego wicelidera może lub może nie wyrzuci, a… i jeszcze się jakąś gazetę ogólnokrajową straciło. I gdzie się nasze ukochane buźki pożywią i załapią na stołeczki? Uuuupsss… Houston, mamy problem! Mamy problem! I panika na Prawicy – „Na giewałt! Integrujmy się!” A kto się nie chce integrować, to tego rzecznik dyscypliny przed frontem przeczołga. 

Ino, momencik. Coś może o strukturach i ich budowaniu, o nowych instytucjach i ich rozwijaniu, o wyjściu do innych  środowisk? Aaa… nie, Panie Dzieju, to za trudne. Chociaż nie. Jakieś tam próby były i gdy nie odniosły błyskotliwego sukcesu i żadnych z tego fajerwerków nie było, to o sprawie zapomniano. No, jakieś think-tanki? Tak, może ze dwa. W KILL’u jest ich co najmniej kilkanaście. Jakieś agencje PR, domy mediowe itp.? Plaża. W KILL’u kilkadziesiąt. Jakieś sondażownie? Może jedna. W KILL’u ponad 5. Jakieś gazety codzienne? Góra dwie. W KILL’u do 10. Jakieś tygodniki? Ze trzy-cztery. W KILL’u całe zatrzęsienie. Jakieś instytucje finansujące? Może jedna. W KILL’u dziesiątki. Jakieś stacje telewizyjne? Słownie: jedna. W KILL’u co najmniej trzy. Jakieś stacje radiowe? Może ze dwie. W KILL’u ponad 5. No i cała masa dodatkowej prasy: męskiej, kobiecej, młodzieżowej itp., to w KILL’u. O portalach internetowych to już nie wspomnę. „Ludziska! Na giewałt! Integrujmy się!”, słychać coraz głośniej, bo… „… bo po nas czołgiem przejadą.” 

No, to się integruje Brać Prawicowa. Choć dziwna to integracja, bo do niedawna polegało to na wojenkach różnych prawicowych kanap i kanapek, aż został twardy prawicowy trzon (jakkolwiek by to i brzmiało) w postaci Porażek i Sromoty. A może i Porażek i Safandulstwa? Sam nie wiem. Ale, ale, właśnie słyszymy, że tam następne koterie drą ze sobą koty i żaden tam Palikot nie jest potrzebny, by się Porażki i Sromota nie wygrzebała ponad 30 proc. poparcia w społeczeństwie. A to zdecydowanie za mało do Budapesztu w Warszawie. Bo? Bo wpierw trzeba samemu uporządkować własne podwórko, a przede wszystkim to zacząć szanować ludzi. No, bo gdy gadam sobie z jednym z tamtych posłów, który w kadencji się natyrał, jak dziki osioł, a został zepchnięty na liście na pozycję bezmandatową wskutek tego, że spadł na jedynkę w okręgu desant z Centrali a to spowodowało dalsze przesunięcia, to słyszę „Panie, odchodzę z polityki bo mnie swoi robią w wałka. A Nowogrodzka niewiele widzi.” Zresztą, co się dziwić, jeśli porozwiązywała ona sporo struktur lokalnych/terenowych? To tak, jakby głosić przejście do kontrofensywy przy jednoczesnym rozformowaniu jednostek liniowych/frontowych. Kancelistami i adiutantami się bitew nie wygrywa, że o wojnach to nie ma co wspominać. A właśnie KILL ma całą masę struktur terenowych (liniowego wojska) współpracujących z zapleczem, takim jak np. zawiązywana ad hoc Koalicja 21 października. Swoją drogą, to musieli się tam zdrowo zachichotać, gdy obserwowali jak się Szanowna Prawica bierze do robienia akcji „Pilnujmy wybory” (czy jak to się tam nazywało). 

A wiecie, Szanowna Prawico, dlaczego w KILL’u się tak nachichotali? Ano dlatego, że KILL się na codzień integruje w ramach różnych trywialnych inicjatyw (ot np. akcja dokarmiania kanarków, promocji muzyki Chopina, propagowania klejenia latawców, przeprowadzania dzieci przez jezdnię itp.), by w ten sposób stanowić zgraną siłę różnych formacji wewnątrz- i międzyśrodowiskowych. W ten sposób każdy tam sprawdza swoje umiejętności, kwalifikacje, pomysłowość itp. I jest to samoistny, samosterowny mechanizm współdziałania w ramach konkretnych celów czy też projektów. Tam się liczy funkcjonalność i operatywność. I tam nikt nikomu do legitymacji nie zagląda. Stąd też, gdy jedna z formacji (aka klaster) wpadnie na pomysł, by dokarmiać kanarki, to niedługo po tym cała Polska to robi. Gdy jakiś inny promuje klejenie latawców, to wszędzie – czy to w Warszawie, czy w Szczecinie, czy w Łodzi, Gdańsku itp. – rozwija się akcja klejenia latawców. I podobnie jest w przypadku gonienia kaczystów. Natomiast… Natomiast, gdy ktoś się tam z kimś pożre, to nie goni z tym do studia telewizyjnego, do redakcji jakiejś gazety, do komputera (na portal internetowy) itp., by koło pióra robić tamtemu. I albo między sobą załatwiają spory albo się cicho ze sobą rozchodzą. Zupełnie inna klasa. Zaś to przyciąga innych, gdyż rodzi to zaufanie i jest atrakcyjne. Szanowna Prawica tego właściwie nie rozumie. Oczywiście w KILL’u robi się kontrolowane szopki najeżdżania jednego na drugiego, lecz czyni się to wyłącznie po to, by w ten sposób przykryć jakieś większe wewnątrz- bądź międzyśrodowiskowe przetasowania. Po domknięciu akcji wszystko wraca w swoje stare koleiny, by…. By kaczystów gonić dalej. 

Niestety, ale tego wszystkiego, co wyżej, to Szanowna Prawica nie kwapi się dostrzec, bo też gdyby miało być inaczej to musiała by się starać jakoś wewnętrznie zmodernizować. Lecz może właśnie dzięki temu wpadłaby jej jakaś władza do ręki, a z tym to… byłyby same utrapienia. Choć miło byłoby poczuć zawrót głowy od sukcesów. Nieprawdaż? I te wszystkie splendory i atrybuty władzy…. Nieważne. Na razie trwa panika na Prawicy, czy w popłochu „Integrujmy się!”.


Amerykańska pokazówka.

28 Maj 2011

Ufff…, The Show is Over. Poleciał. Napisy końcowe. Ekipa producencka skończyła właśnie kolejnego produkcyjniaka, na planie pozostali jeszcze statyści, technicy i reszta obsługi. Scenariusz? Nieważne. Fabuła? Nieważne. Scenografia? Nieważne. Ważny natomiast jest klimat. To precyzyjne rozplanowanie napięcia i rozluźnienia. Te emocje. 

Co wyszło z treści? Ano, niewiele. I tak, gdy będą chcieli położyć łapę na łupkach, to zrobią to bez żadnej celebry. Podobnie, jak będą chcieli pobudować sobie tutaj silosy, elektrownie atomowe itp. to żadna polska kompania reprezentacyjna nie będzie im do niczego potrzebna. Dywizja, pół skrzydła lotnictwa wojskowego? No problem. Wojska taktyczno-ofensywne? Również, no problem. Wizy? Pomyślimy. Aaaa, właśnie dowiedzieliśmy się, że pojawił nam się nowy ziomal. Znaczy się, treść lokująca się w średnich stanach dyplomatycznego wodolejstwa. Instruktażowe grymasy na twarzach aktorów pierwszo i ento- planowych, takie same gesty, wyćwiczona do bulu (nie poprawiać) nawijka…. Kilka wieńców tu i ówdzie, uścisków – rutyna. Nuuuda, ziew. 

Ważniejsza od treści jest forma i oprawa tych całych występów.  Otóż, zaoceaniczni zawodowcy pokazali „Polaczkom”, jak się organizuje taką imprezę. Aż nazbyt byli w tym ostentacji, by nie odebrać tego jako elementarzowej pokazówki. Bo o tym, że od pewnego już czasu ekipa tamtejszych fachur siedzi w Polsce i na miejscu przygotowuje niespełna dwudziesto cztero godzinną eskapadę, to było wiadome. I nie ma w tym żadnego zdziwka. Że ekipa pojeździła sobie tu i ówdzie, przyjrzała się temu i owemu, wpadła tu i tam, to chyba nawet dla ucznia szkoły podstawowej nie jest żadnym zaskoczeniem. Że kluczowe miejsca mają pod kontrolą, również że są zaplanowane trasy zapasowe, punkty ewakuacyjne, to chyba żadna rewelacja. Że kilka dni wcześniej wylądują samoloty transportowe z tonami sprzętu, to też żadna nowość, bo podczas wizyt poprzednich prezydentów było podobnie. Że przywiezione zostaną własne limuzyny, wojskowa karetka reanimacyjna (właściwie cały szpital), że do samolotu nikt poza własną ekipą to na odległość – nomen omen – strzału się nie zbliży, że samolot ma dość paliwa, że na wieży od kilku godzin waruje swój człowiek… Tych „że” jest tak irytująco dużo, że aż się nie sposób nie mieć wrażenia, że zostaliśmy arcyboleśnie przećwiczeni. I jeszcze te wygrodzenia, strefy bezpieczeństwa, śluzy, helikoptery, mundurowi i tajniacy i pełna profeska amerykańskich „facetów w czerni”. Oto pan i władca pokazał peryferiom jak się wozić orszakiem, a miejscowe służby nie mogły ani pisnąć. 

I w tym wszystkim jest jakaś gorycz, uczucie upokorzenia, gdy się porówna z tym, czego nie było w Smoleńsku. Bo o co tym razem chodziło? Ano, by z dwudziestoma kolegami zjeść wspólnie diner, pogadać i… to właściwie tyle. A tam? By w służbie swojego narodu, państwa, społeczeństwa i obywateli oddać głęboki hołd tysiącom poległych na Nieludzkiej Ziemi. Jakież to ponure, jak aura za oknem.


Komunijka Miłosza na bajerze – dzień uroczystości.

8 Maj 2011

Wreszcie nadszedł ten upragniony dzień. Ta uroczysta i odświętna niedziela. Miłosz w tym dniu obudził się z przejęcia już około szóstej i zaczął gorączkowo rozmyślać o wszystkich prezentach, które miał dostać. Fantazja go zwyczajnie ponosiła. Coś tam się jemu przeplatało, że ma przyjąć najbardziej święty ze wszystkich sakramentów, jak to ksiądz mówił podczas przygotowań, jednak nie ku temu kierowały się jego myśli. „Znowu trzeba będzie jakieś formułki powtarzać. Normalnie nuda.” – leżał w łóżku, rozmyślając – „Ciekawe co dostanę od rodziców? Bo Bartek mówił mi, że ma dostać nowy rower. A Justyn to jakąś wypasioną konsolę do gry.” – zastanawiał się trochę zazdroszcząc kolegom. – „No nie wyrabiam. Chciałbym by już było po tym wszystkim w kościele i po tej imprezie rodzinnej.” Leżał sobie jeszcze jakieś pół godziny, gdy do jego pokoju weszła Julia. 

Halo synku, dzień dobry! Trzeba już wstawać i się szykować – przywitała się z synem.

Dzień dobry, mamusiu – malec jej odpowiedział. – Ale będzie dzisiaj fajnie. Co?

No oczywiście – rodzicielka potwierdziła. W tym czasie w kuchni słychać było jak Roman nastawia ekspres do kawy. – No wstawaj już. Szybciutko – ponagliła syna. 

Miłosz, jak z procy wyskoczył z łóżka, popędził do kuchni, by się przywitać z ojcem i by usiąść do śniadania, gdyż poczuł się głodny. 

Czeeee tatooo! – wskoczył z krzykiem ojcu w ramiona.

Cześć bąbel – ten wesoło odpowiedział.

Aaaa, tato to wiesz? No wiesz, że, wiesz, że… – Miłosz mówił z przejęciem.

No co? Nie wiem, nie rozumiem, o co tobie chodzi – Roman odpowiedział synowi.

No tato, że Justyn to, Justyn ma dzisiaj na komunię dostać jakąś super konsolę do gry – Miłosz mówił, z trudem się opanowując.

A, tak, to Justyn. Wiesz co, może to, co kto ma dostać to sobie zostawimy na później – Roman starał się przytemperować syna. – Na razie są inne rzeczy do zrobienia – krótko powiedział.

Miłosz, idź się wysikaj, umyj rączki i siadaj do śniadania – poleciła Julia synowi. Ten zrobiła, jak mu matka poleciła, i w trójkę usiedli do śniadania. 

Po śniadaniu Julia się umyła i zrobiła makijaż, zaś po niej kąpiel wziął Roman. Gdy wyszedł z łazienki to Julia umyła Miłoszowi zęby i zaprowadziła go do jego pokoju, by go odświętnie ubrać. Gdy chłopiec był gotowy, Julia poszła do sypialni, by również się ubrać. Z sypialni natomiast wyszedł gotowy już Roman i dołączył do syna, żeby poczekać na żonę. Odezwała się jego komórka – „Teściowa”, się wyświetliło. 

Romuś, tu mamusia – usłyszał w słuchawce.

Wiem mamo, dzień dobry – odpowiedział jej przechodząc do gabinetu, nieco poirytowany słowem „mamusia”.

Słuchaj Romuś, tata pyta gdzie to, co u nas wstawiłeś do garażu, ma się znaleźć – powiedziała do zięcia.

Mamo zrobimy to tak, że w trakcie sesji zdjęciowej Miłosza podjadę szybko do was i ściągnę taksówkę bagażową, do której to załaduję i przewiozę to do restauracji – odpowiedział teściowej.

Dobrze, Romuś, to tak zróbmy. To do widzenia. Tylko się nie spóźnijcie – usłyszał w słuchawce.

Do widzenia, mamo. Na pewno się nie spóźnimy – zapewniająco jej odpowiedział. 

Kto dzwonił? – spytała Julia, jak tylko wyszła z sypialni.

Twoja mamusia – odpowiedział.

A co chciała? – usłyszał pytanie.

No wiesz, że ten… tego… – kątem oka spojrzał na syna, który zajęty był przeglądaniem komiksu, i wydawało się, że rozmową rodziców nie jest zainteresowany – … no, garaż rodziców, i to co tam oraz gdzie to ma się znaleźć. Że… – i powtórzył żonie to, co powiedział teściowej.

A ona na to? – Julia dopytywała się.

Ano, powiedziała, że dobrze – powiedział.

Rozumiem. No musimy się już wybierać. Miłosz, zakładaj buty, bo się zbieramy! – zawołała do syna.

Już to zrobiłem, mamo – usłyszała.

To dobrze. Chodź tu do mnie – poleciła dzieciakowi – W porządku. Ręce czyste, buzia też, jeszcze fryzura… – poprawiła synowi włosy – i chyba jesteśmy gotowi. Roman możemy już iść?

Tak, możemy – odpowiedział jej mąż.

To idziemy – zakomenderowała, w ostatniej chwili w przedpokoju poprawiając sobie uczesanie.

To idziemy – powiedział Roman. 

Wyszli z mieszkania, zamknęli drzwi wejściowe na klucz i zjechali windą na podziemny parking. Wsiedli do samochodu i pojechali do kościoła. Właściwie to mogliby pójść do niego pieszo, ale Roman nie chciał się wracać po samochód, gdyż ten miał być potrzebny po uroczystości. Zajechali na parking koło kościoła w niespełna dziesięć minut, zaparkowali i wyszli z samochodu. Od razu zobaczyła ich mama Julii. Szybko się ruszyła do młodych, by się przywitać, a przede wszystkim nacieszyć widokiem Miłosza. 

A dzień dobry, dzieci – się odezwała, gdy znalazła się od nich w odległości kilku metrów. – O jak nasz Miłoszek ślicznie wygląda. Tak bardzo poważnie. Garnitur na nim się układa wprost perfekcyjne. – Mówiła cała rozanielona. „Ta jasne, perfekcyjnie. Tylko, że mnie coś się w pachy wpija, i jeszcze sprzączka od paska mi się wrzyna. Jak ja bym chętnie przyszedł tutaj w dresie. Kurde wyglądam jak jakiś kogut, cholera.” – myślał sobie Miłosz.

A co ty masz taką kwaśną minę? – Zwróciła się do Miłosza babcia Halina, która zauważyła brak entuzjazmu na jego buzi.

Nic babciu jest wporzo – powiedział. „Co mam starej mówić, że mam olewkę z tego garniaka?” – pomyślał.

To, jak jest dobrze, to się cieszę – babcia odpowiedziała. – Chodźmy do wszystkich – zarządziła. 

Julia wzięła z samochodu kilka rzeczy, zaś Roman zamknął drzwi pilotem. Cała czwórka poszła do grupy osób, na nią oczekujących. Byli w niej druga babcia, dziadek Janusz, wujowie, ciotki, bratankowie, bratanice, krewni, kuzyni oraz kilkunastu przyjaciół i znajomych Fantastycznych. Mniej więcej było tyle osób, ile zostało zaproszonych. Po przywitaniu się każdego z każdym Julia wzięła za rękę Miłosza i poszła z nim do kościoła. W nim gromadziły się inne dzieci, po raz pierwszy przystępujące do sakramentu eucharystii, ich starsze i młodsze rodzeństwo, dziadkowie, rodzice, wujkowie, ciotki i jeszcze inne osoby. Całością zawiadywały siostry zakonne i dwóch prezbiterów. Julia zaprowadziła Miłosza do kolegów i koleżanek z jego klasy. Do kościoła weszła grupa tych osób, które zostały zaproszone na I komunię Miłosza. Przez jakieś dziesięć minut w środku trwał gwar i krzątanina, aż się rozległ dzwonek. 

W Imię Ojca… – zaczął ksiądz mówić. Msza się rozpoczęła.

W Imię Ojca… – powtarzał Miłosz i reszta zgromadzonych. 

Ceremonia mszy świętej przebiegała zgodnie z zasadami liturgicznymi, zaś Miłosz był bezustannie zajęty rozmyślaniem o tym, jakie w tym dniu dostanie prezenty. 

Słowa ewangelii według… – usłyszał siedząc. Szybko dostrzegła to siostra Leokadia, która na co dzień pomagała siostrze Hortensji, katechetce Miłosza, i zręcznym ruchem poderwała malca do góry.

Według… – powiedziała, podnosząc Miłosza do pozycji stojącej, i karcąc go wzrokiem.

Według … – powtórzył.

Św. Jana – powiedział ksiądz-celebrans.

Św. Jana – Miłosz szybko powtórzył pod czujnym okiem siostry Leokadii, której twarz zaczęła coraz bardziej łagodnieć. „Ale mnie dopadła.” – pomyślał malec. 

Dalsza część uroczystości przebiegała bez większych kłopotów. Wreszcie msza dobiegła końca. Powoli wszyscy zaczęli kościół opuszczać. Gdy byli na zewnątrz, fotograf zrobił kilka zdjęć strażackich, po których cała grupa zaczęła się rozchodzić. Tym, co, jak i gdzie zarządzała babcia Halinka, pilnująca, by wszystko przebiegało zgodnie z „biznesplanem”. Miłosz wraz z Julią i fotografem udali się na sesję zdjęciową, zaś Roman pojechał do teściów, by coś przewieźć z ich garażu do restauracji. Zaproszeni goście bądź to udali się na spacer, bądź do domów, by odpocząć lub się odświeżyć bądź w jakieś inne miejsca. 

Około południa Roman podjechał z taksówką bagażową do restauracji, i wraz z jej personelem przenieśli przywiezioną rzecz do środka. Ponieważ układ stołów był w literę U, to rzecz ta została ustawiona w środku i przykryta dużą białą płachtą. W sali trwały ostatnie przygotowania, nad czym czuwały babcia Halinka i vice menedżer restauracji. Około 15 minut po dwunastej wszyscy zaproszeni byli już w środku, zaś Miłosz z mamą i fotografem dojechali kilka minut później. Zbliżała się dwunasta trzydzieści. Kiedy cała trójka weszła do środka, to została powitania przez dziadków i pozostałych zebranych, zaś Miłosz od dziadków otrzymał specjalne błogosławieństwo. Następnie Julia ze swoją mamą wskazały gościom ich miejsca, by jako ostatnie zająć swoje. Miłosz siedział po prawej stronie Julii, zaś po jej lewej Roman. Kelnerzy zaczęli roznosić przystawki. W tle cicho na fortepianie jakiś człowiek grał nastrojową muzykę. Po przystawkach mowę okolicznościową wygłosił Roman. Zaczął od tego, że z Julią są dumni z tego, że Miłosz tak dzielnie przygotowywał się do sakramentu pierwszokomunijnego, że pilnie uczęszczał na katechezy, że się cieszy z tego, że tylu gości zaszczyciło swoją obecnością, że to i owo itd. itd. Swoją przemowę wygłosił również dziadek Janusz, wyrażając swoje szczęście, że mógł dożyć chwili tak ważnego sakramentu u swojego wnuka, że sam pamięta I komunię swojej córki itd. itd. Po jednej i drugiej przemowie wszyscy bili brawa. A Miłosz coraz bardziej się nudził i myślał naprzemiennie bądź to o deserze bądź o prezentach. Przez cały czas był on pod czujną obserwacją babci Halinki pilnującej, by nieopacznie nie ubabrał swojego odświętnego stroju lub by jemu coś nie upadło na podłogę. Julia z kolei pilnowała, by całość przebiegała zgodnie z planem. Po przystawkach była krótka, kilkuminutowa przerwa na zmianę zastawy przed podaniem zupy. Goście coraz częściej zaczęli polewać do kieliszków, w części wyręczając tym samym obsługę. 

W pewnym momencie kelnerzy zaczęli roznosić zupę. Na chwilę gwar rozmów ucichł, by z czasem, jak tylko kolejne osoby jeść kończyły, zaczął się wzmagać z powrotem. Miłoszowi, rzecz jasna, coraz mniej chciało mu się jeść i marzył o tym, by wstać od stołu i pobawić się z innymi dziećmi. Te również zaczęły tego chcieć coraz bardziej i dawały to do zrozumienia na swój własny dziecięcy sposób. Wreszcie po zupie Julia zgodziła się, by Miłosz mógł z resztą dzieci pobawić się w drugiej sali, gdzie czekała specjalnie do tego celu wynajęta opiekunka do dzieci. Stała opiekunka Miłosza, pani Stanisława, z powodu choroby nie mogła brać udziału ani w uroczystości ani również w imprezie. Miłosz i reszta dzieci się udali do sali zabaw. Tymczasem, impreza rozkręcała się coraz bardziej. Kolejne butelki napitków opróżniane były jedne po drugiej. Salwy śmiechu wybuchały tu i ówdzie coraz częściej. Było doprawdy wybornie. Wreszcie, po około pół godziny po rozniesieniu zupy i zjedzenia jej przez ostatniego gościa, kelnerzy pojawili się z drugim daniem. Znów na moment rozmowy ucichły, zaś Miłosz i reszta dzieci wróciły na swoje miejsca. Miłosz ledwo co dziubną widelcem i powiedział do mamy, że się już najadł i nie chce nic więcej. 

Miłoszku, zjedz tylko warzywka i mięsko. Kartofelki zostaw – powiedziała mu rodzicielka.

Ale mamo… – zaczął grymasić.

Żadne mamo, bo nie dostaniesz deseru – grożąc jemu przerwała.

No, dobra, dobra – z niechęcią i ociąganiem się jej odpowiedział. Po czym zaczął jeść coraz to leniwiej. Babcia Halinka, tymczasem, była zajęta ożywioną rozmową z jednym ze swoich kuzynów. 

Wszyscy, może poza większością dzieci, dokończyli drugie danie. Kelnerzy zaś błyskawicznie posprzątali naczynia i sztućce po drugim daniu, by móc zrobić zmianę do deseru. Zanim go jednak podali, to Roman podszedł do vice menedżer restauracji, by zamienić z nią kilka słów. Ona przytaknęła głową i poszła na zaplecze. Deser wjechał do środka. Był nim czteropiętrowy przekładany tort waniliowo-czekoladowo-truskawkowy, o średnicy półtora metra, na szczycie którego stał mały aniołek z cukru. Tort stanął nieopodal czegoś, co w dalszym ciągu było przykryte białą płachtą. Do tortu podeszły obie babcie oraz Miłosz. Od jednego z kelnerów wzięły gorący, ostry nóż, ujęły je w swoje ręce, babcia Halinka wzięła Miłosza za prawą rękę, przyłożyła ją do rąk swojej i drugiej babci, i cała trójka dokonała pierwszego cięcia. Rozległy się oklaski, fotograf zaczął błyskać fleszem, wszyscy krzyknęli „Zdrowie Miłosza!”. Kelner, od którego został wzięty nóż, wziął go z powrotem i zaczął kroić porcje tortu. Wystarczyło dla wszystkich i został jeszcze niewielki kawałek. Po torcie podane zostały lody, sałatka owocowa i ciasta. W trakcie deseru Roman podszedł do Miłosza, wziął syna za rękę i podszedł z nim do zakrytego przedmiotu. Głośno poprosił wszystkich o ciszę, po czym gdy ona nastąpiła zwrócił się do syna. 

Miłoszku, nasz najdroższy synku, wiem, że długo śniłeś i rozważałeś, co dostaniesz od nas na I komunię, i wiele rzeczy chodziło tobie po głowie. Jednak wiem na pewno, że na to nigdy nie wpadłeś. A co to, to zobacz sam. – dokończył, wskazując na płachtę. 

Miłosz nieśmiało podszedł bliżej do przedmiotu, ujął brzeg materiału i zaczął go ściągać. Coraz bardziej, coraz bardziej zaczęło ukazywać się coraz wyraźniej, to co było pod spodem. W końcu, Miłosz energicznie szarpnął płachtę i oczom wszystkim ukazał się quad z silnikiem 110 w cenie trzy i pół tysiąca, przez kierownicę przewieszony był kombinezon za trzysta złotych a na siedzeniu było pudełko z kaskiem za dwieście dziewięćdziesiąt złotych. Gdy to zobaczył, to aż cały zaniemówił. Pozostali zaczęli się powoli ruszać, by Miłoszowi wręczyć prezent pierwszokomunijny. Pierwsza zrobiła to babcia Halinka, która podeszła do Miłosza z małym pakunkiem w ręku. 

To od nas, mój kochany Miłoszku – powiedziała przytuliwszy i ucałowawszy wnuka. 

Dalej podeszła babcia Kasia, wręczając Miłoszowi pudełko z laptopem za około pięć tysięcy złotych. Również przytuliła i pocałowała Miłosza. Następnie podeszła ciotka Ewa, siostra Julii, która małemu wręczyła kopertę z dwoma tysiącami w środku. Po niej podszedł wujek Stefan, brat Romana, który przytaszczył ogromne pudło z zestawem hi-fi w środku. Była też cała masa różnych innych prezentów. Książek, płyt, wisiorków, świętych obrazków i czego tam jeszcze. Impreza niebawem się kończyła, ostatnie strzemienne były wypijane, wszyscy powoli się zaczęli ulatniać do domów, w końcu zrobiło się pusto. Gdy ostatni goście opuścili lokal do babci Halinki podeszła Violetta Trzaska. 

Proszę pani – powiedziała. – Zapraszam panią do drugiej sali byśmy mogli ostatecznie rozliczyć imprezę.

Dobrze, już idziemy – babcia odpowiedziała.

Gdy obie przeszły do drugiej sali i usiadły przy służbowym stoliku, przy którym stał terminal raportowo-kasowy, Violetta Trzaska szybko się zalogowała i weszła do odpowiednich opcji, wielokrotnie dotykając ekran. Po krótkiej chwili ze szczeliny wysunął się długi pasek papieru, który pani Trzaska urwała. Rozprostowała go i rzuciła okiem na sumę. 

Około dziesięciu tysięcy pięćset z groszami. Ponieważ wstępnie zapłaciła pani dwa tysiące sto, to pozostało jeszcze około siedem tysięcy dziewięćset  – powiedziała, szybko obliczając. 

Babcia Halinka, gdy to usłyszała, to poczuła się jakby coś jej zaszkodziło, jakby zjadła coś nieświeżego. 

Ależ proszę pani… – zaczęła protestować.

Chwileczkę. – Przerwała jej menedżer – Umawiałyśmy się, że tamta wstępna cena, to wartość szacunkowa, która może się zmienić. Prawda? I to w zależności od tego, ile alkoholu pójdzie. A tu na wydruku wszystko jest wyszczególnione, proszę panią. – Powiedziała dobitnie podkreślając ostatnie dwa wyrazy. 

W tym czasie Miłosz i Roman byli zajęci oglądaniem quadu i w ogóle zabawą, zaś Julia siedziała odpoczywając. Babcia Halinka wstała od stolika pani menedżer, poszła po córkę, by ta dokonała ostatecznego rozliczenia. 

Trzeba dopłacić jakieś siedem dziewięćset – poinformowała córkę, gdy obie wróciły do stolika pani menedżer.

Że co, mamo? – Z niedowierzaniem spytała Julia.

To zobacz sama – urwała jej matka w pół słowa.

Julia sięgnęła po wydruk, zaczęła uważnie studiować pozycje, aż wreszcie dotarła do sumy. 

Dziesięć tysięcy pięćset piętnaście złotych – przeczytała. – No rzeczywiście. Wychodzi jakieś siedem dziewięćset do zapłacenia – powiedziała, lekko trzeźwiejąc. Sięgnęła do torebki po kartę płatniczą i podała ją menedżer. Ta zaś profesjonalnie dokonała odpowiednich operacji, Julia wprowadziła swój PIN i transakcja została zamknięta. 

To z mojej strony już wszystko. – Usłyszały obie od menedżer – Dziękujemy bardzo i polecamy się na przyszłość. – Dokończyła z suchym profesjonalizmem w głosie. 

Wreszcie, późnym popołudniem a właściwie wieczorem, wszyscy się już zebrali, quad wylądował w bagażówce i wrócił do garażu dziadków, zaś Julia z Miłoszem wrócili do domu. Gdy wszyscy wychodzili z lokalu babcia Halinka pomyślała – „Tak, no właśnie Florence, pięć patelni, a szósta mnie właśnie w głowę trafiła. Ale Miłoszek dziś wyglądał cudownie.” – i pojechała do siebie taksówką. Po jakimś czasie do domu wrócił Roman. Przed jego powrotem Julia wykąpała małego i położyła go do łóżka. Jego pokój był cały zastawiony różnymi prezentami. Gdy Miłosz leżał już w łóżku to pomyślał sobie – „Co jak co, ale reszcie oko zbieleje i kopara opadnie. Fajna była komunijka i taka na bajerze. Ech quad, Justyn zwyczajnie nie wyrobi. Aaa, ksiądz mówił, że paciorek. Później.” – pomyślał, ziewnął, przymknął oczy i zasnął.

[Wszelkie podobieństwo do jakiejkolwiek osoby bądź jakichkolwiek osób lub instytucji jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.] 


Komunijka Miłosza na bajerze – przygotowania.

7 Maj 2011

Od pewnego czasu, właściwie od Świąt Bożegonarodzenia, Fantastyczni żyją I komunią św. Miłosza. Już podczas kolacji wigilijnej babcia Halinka, matka Julii, zwracała się do Miłosza trajkocząc „Mój aniołku, mój aniołeczku, na wiosnę w przyszłym roku będzie twoje radosne święto.”, z kolei, w I dzień świąt, druga babcia, Kasia zaczęła dopytywać synową o wiosenną uroczystość, o albę, którą wnuk miałby założyć, o jego garnitur, o przyjęcie itd. Temat I komunii był jednym z najważniejszych. Julia czuła, że sama sobie nie poradzi, wobec czego o pomoc w przedsięwzięciu poprosiła swoją matkę, niedwuznacznie dającą do zrozumienia, że życzy sobie w to się zaangażować. Obie kobiety ustaliły, że córka zajmie się stroną finansową, zaś jej matka przyjęciem, prezentami, obsługą filmową itp. Z kolei komunijny strój Miłosza miały dobrać wspólnie. Jedyny dziadek Miłosza, ojciec Julii, Janusz, ze względu na zły stan zdrowia został wyłączony z przygotowań. 

Komunijny biznesplan zaczynał się od opracowania wstępnej listy gości. Obejmowała ona około siedemdziesięcioro osób z bliższej i dalszej rodziny Fantastycznych oraz ich znajomych i przyjaciół. Niektórzy z nich mieszkali od dawna za granicą. Przy układaniu listy nie obeszło się bez spięć pomiędzy Julią a matką Romana, gdy ta za nic nie chciała odstąpić od zaproszenia dalekich kuzynów ze strony stryjecznej siostry swojego ojca, których ostatni raz widziała na chrzcie syna. Do kłótni dołączyła się matka Julii, która koniecznie i bezdyskusyjnie chciała zaprosić z Australii syna ciotecznego brata ze strony siostry swojej mamy, wraz z jego rodziną. W końcu, po trzech tygodniach awantur, wykłócania się, kpin i złośliwości obie seniorki się dogadały. 

Babcia Halinka, dysponując już przybliżoną liczbą gości, jak najprędzej przystąpiła do reasearchu lokalu restauracyjnego, odpowiedniego do przyjęcia komunijnego. Z córką uznały bowiem, że najlepszym do tego miejscem będzie coś poza domem, dzięki czemu cała impreza byłaby profesjonalnie przygotowana. W grę wchodził przecież najwyższy standard usługi, zaś cena, praktycznie rzecz biorąc, nie grała roli. Przyjęcie komunijne planowane było najwcześniej na dwunastą trzydzieści, gdyż tuż po uroczystości Miłosz miał mieć studyjną i plenerową sesję zdjęciową. Babcia Halinka, mająca czterdziestoletnie doświadczenie administracyjne, wiedziała bardzo dobrze o tym, co oznacza właściwy harmonogram, i jak wiele od niego zależy. Stąd więc starała się znaleźć lokal nieopodal miejsca sesji plenerowej, by Miłosz nie mógł się spóźnić. Długo szukając natknęła się na stylową restaurację, która w ofercie miała organizację przyjęcia komunijnego dla minimum pięćdziesięcioro osób a maksymalnie dla stu trzydziestu. Wzięła za telefon i wybrała numer. Po chwili z drugiej strony odezwał się głos kobiecy. 

Dzień dobry. Restauracja „Florence”, w czym mogę pomóc? – aksamitnie miękko zabrzmiało w telefonie babci Halinki.

Dzień dobry, pani – odpowiedziała babcia Halinka – wraz z córką organizujemy I komunię mojego wnuka. Czy dysponujecie państwo wolnym terminem? W grę wchodzi ósmy maja – spytała.

Proszę poczekać, sprawdzę – rozmówczyni babci odpowiedziała. Po krótkiej chwili się odezwała – Tak, mamy w tym dniu wolny termin. Na ile miałoby to być osób? – kobieta spytała.

Na około siedemdziesięcioro – odpowiedziała babcia.

To jest w porządku. Może być – usłyszała od tamtej.

Proszę pani – odezwała się babcia – to ja bym może jutro do państwa przyjechała, by omówić bliższe szczegóły. Nazywam się Halina Zamyślna. Jeszcze raz powtórzę, Halina Zamyślna.

Oczywiście, naturalnie, to byłoby najlepsze rozwiązanie – usłyszała z drugiej strony – Ja się nazywam Violetta Trzaska i jestem vice menedżerem restauracji. Miło mi będzie się z panią spotkać. 

Następnego dnia wczesnym popołudniem babcia Halinka udała się na miejsce. Weszła do środka i podeszła do kontuaru, przy którym siedziała młoda, około dwudziestoletnia, dziewczyna. 

Dzień dobry. W czym mogę pomóc? – spytała, szybko podrywając się z miejsca.

Dzień dobry, pani. Pani Trzaska? – spytała babcia Halinka.

Nie, to nie ja. Pani menedżer jest na zapleczu. A o co chodzi? – pracownica spytała.

Proszę pani, nazywam się Halina Zamyślna i z panią Trzaską jestem umówiona – odpowiedziała babcia Halinka.

Aha, rozumiem. To proszę poczekać. Już panią menedżer informuję, że pani przyszła – powiedziała tamta, biorąc słuchawkę telefonu.

Pani menedżer, Paulina z tej strony. Przyszła pani Halina Zamyślna – poinformował szefową, odwracając wzrok do przybyłej, by potwierdzić, że nie popełniła błędu przedstawiając gościa. – Tak, oczywiście. Już panią pokieruję – służbowo potwierdziła, odkładając słuchawkę.

Szanowna pani, proszę bardzo. Mam panią pokierować do pani menedżer – poinformowała babcię Halinkę.

Dobrze – ta odpowiedziała. 

Obie kobiety opuściły hall i skierowały się do wnętrza restauracji. Po kilku minutach babcia Halinka w towarzystwie pracownicy podeszły do stolika, przy którym siedziała wysoka, szczupła, zadbana szatynka w średnim wieku w nienagannie skrojonym stonowanym kostiumie, idealnie dobranych butach ze skóry wielbłądziej, dyskretnym makijażu i modnej fryzurze. Z biżuterii widać było małe złote kolczyki z brylantem w środku, obrączkę i pierścionek zaręczynowy, cieniutki złoty łańcuszek na szyi i zegarek w złotej kopercie z wąską złotą bransoletką wysadzaną drobnymi szafirami. „He, pewnie wraz z pończochami i bielizną, to babka ma na sobie jakieś minimum 30 kawałków.” – szybko oceniła babcia Halinka. Kobieta kątem oka dostrzegła zbliżające się kobiety i szybko podniosła się z krzesła. 

Pani Violetto, to jest pani Zamyślna – podwładna przedstawiła szefowej gościa.

Dzień dobry pani – menedżer zwróciła się do przybyłej, podając rękę na przywitanie – Paulino proszę poczekać.

Dzień dobry – odpowiedziała babcia Halinka, wymieniając z tamtą uścisk dłoni.

Proszę bardzo, zapraszam, usiądźmy – gestem zapraszającym menedżer wskazała babci Halince miejsce przy stoliku – Czegoś się pani napije? Kawa? Herbata? Coś zimnego, sok, wodę…? Co sobie pani życzy. – zaproponowała.

Może sok pomarańczowy z odrobiną limonki i kilkoma kostkami lodu, poproszę – odpowiedziała babcia Halinka.

Paulino, dla pani sok pomarańczowy z odrobiną limonki i kilkoma kostkami lodu, na koszt firmy. A dla mnie zieloną herbatę. – menedżer poleciła podwładnej. 

A więc dobrze – zwróciła się do babci Halinki, gdy tylko pracownica odeszła. – Planuje pani urządzić I komunię dla swojego wnuka na około siedemdziesięcioro osób.

Tak jest – ta potwierdziła.

Rozumiem, że ma być przewaga dorosłych. Tak? – menedżer spytała.

Naturalnie – usłyszała odpowiedź babci Halinki.

Z alkoholem czy bez? – dopytywała się menedżer.

Z alkoholem.

Pełna oferta? To jest przystawki, zupa, drugie danie i deser? – menedżer pytała dalej.

Pełna – usłyszała w odpowiedzi.

No dobrze. To zobaczymy, co mamy w karcie – menedżer kontynuowała, podając babci Halince menu i kartę alkoholi. 

Proszę bardzo – po kilku minutach zjawiła się podwładna, realizując zamówienie szefowej – dla pani sok – powiedziała stawiając przed babcią Halinką zmówiony napój – a dla pani, herbata – dokończyła.

Dziękuję – powiedziała babcia Halinka.

Dziękuję Paulino – powiedziała menedżer – jak będziesz potrzebna, to cię zawołam – dodała. 

Po upływie niespełna dwóch kwadransów menu wraz z atrakcjami (impreza miała mieć również oprawę muzyczną) i warunki realizacji usługi zostały ustalone. Szacunkowy koszt imprezy miał wynieść około stu złotych na osobę, w zależności o spożytego alkoholu. Babcia Halinka zadowolona opuściła restaurację. 

Juleczko, córuniu – powiedziała do córki, jak tylko się połączyły.

Co mamo? – ta odpowiedziała.

Mamy lokal na I komunię, Miłoszka – powiedziała babcia Halinka.

To co to jest? – usłyszała pytanie córki.

No, to jest restauracja „Florence”, niedaleko Wilanowa, gdzie Miłoszek ma mieć sesję zdjęciową. W przewodnikach to dostaje noty pięciu patelni – najwyższa nota to sześć patelni.

Znaczy się lokal full-wypas, nie, mamo? – spytał Julia.

Tak, córuniu. Lokal pierwszorzędny. Dobre rozplanowanie stołów, jedna sala wyłącznie dla nas, dobre oświetlenie. No, generalnie bez zarzutu – chwaliła swój wybór matka.

No dobrze, mamo. A ile to będzie kosztowało? – rzeczowo spytała matkę Julia.

To będzie coś koło stu złotych od osoby, w zależności od tego, ile alkoholu pójdzie – precyzyjnie odpowiedziała matka.

Sto złotych? To wychodzi jakieś siedem tysięcy – szybko policzyła Julia.

No tak, to będzie coś koło tego – potwierdziła matka.

Rozumiem, to trzeba będzie się rozejrzeć za kasą – powiedziała Julia.

Ano, trzeba będzie. I to jak najszybciej bo dają nam góra dwa tygodnie czasu do wniesienia trzydziestu proc. przedpłaty – szybko ucięła babcia Halinka.

Rozumiem. To wszystko, mamo? – spytała Julia.

Tak, to wszystko – odpowiedziała matka.

To na razie, pa – rzuciła Julia matce.

To pa – ta odpowiedziała. 

Parę dni później babcia Halinka zaczęła rozglądać się za oprawą filmowo-zdjęciową imprezy. W tym celu znalazła studio filmowe „Professional Motions”, reklamujące się jako jedno z najlepszych w obsłudze filmowej i zdjęciowej imprez okolicznościowych, grupowych itp. Udała się tam na miejsce, by uzgodnić warunki usługi. Weszła do środka i od razu wyszła do niej jedna z asystentek, która skierowała ją do właściwego fachowca. Poinformowała go o celu wizyty i spytała czy studio mogło by się podjąć realizacji usługi. Usłyszawszy odpowiedź twierdzącą spytała o cenę. Dowiedziała się, że w pakiecie możliwa jest realizacja usługi w kwocie do trzech tysięcy złotych. Uzgodniwszy termin opuściła studio i zatelefonowała do córki, by poinformować o załatwieniu obsługi filmowo-zdjęciowej. 

Tymczasem Julia zajęta była organizowaniem funduszy w celu pokrycia wydatków komunijnych. W związku z tym skontaktowała się ze swoim doradcą finansowym, by się z nim spotkać i omówić możliwe warianty. Następnie umówiwszy się na konkretną datę, godzinę i miejsce, w wyznaczonym terminie i miejscu doszło do spotkania Julii z doradcą. Było to w jego biurze w centrum Warszawy. 

Dzień dobry pani Julio – z gabinetu wyszedł szpakowaty, krępej budowy ciała, niski mężczyzna w okularach w modnej, prostokątnej oprawce. Był on ubrany w ciemnoszary garnitur z jednolitą fakturą materiału z dobrej jakości wełny, dobrze dobrane koszulę i krawat, buty z eleganckiej gatunkowo skóry i srebrne spinki przy mankietach koszuli. Twarz mężczyzny nie zdradzała w ogóle śladów zarostu, była przy tym lekko opalona, emanowało z niej zdrowie, szczęście i powodzenie. Mężczyzna miał około pięćdziesięciu pięciu lat.

Dzień dobry panie Wacławie. Jak się cieszę, że pana widzę – Julia przywitała się z mężczyzną.

Ja również. Zapraszam do środka – gestem wskazał Juli w kierunku gabinetu. Julia zrobiła kilka kroków do przodu, wyminęła gospodarza, po czym weszła do środka. Gabinet był dosyć sporej powierzchni, z jednej strony całą ścianę zajmował regał z książkami i segregatorami, z przeciwnej, stała sofa a przy niej niski stolik i trzy głębokie klubowe fotele, koło okna znajdowało się duże biurko, zaś pomiędzy nim a regałem stół konferencyjny i sześć krzeseł. Na ścianie nad sofą wisiała udana kopia „Wypędzenia przekupniów ze świątyni” Rembrandta. 

Julia skierowała się do sofy i na niej usiadła. Gospodarz ustaliwszy czego się Julia napije polecił swojej sekretarce zrealizować zamówienie, sam natomiast zajął jeden z foteli i rozpoczął rozmowę. 

No, dosyć dawno pani nie widziałem, pani Julio – zwrócił się do swojego gościa.

Faktycznie, jakieś chyba półtora roku – odparła.

Tak, to musiało się trochę zmienić u państwa. Co słychać u męża? – spytał.

Wszystko w porządku – odpowiedziała.

A u Miłosza? – pytał dalej.

No właśnie u Miłosza, to ciągle są różne zmiany. Wie pan, jak to u dzieci. A ostatnia to taka, że w tym roku będzie miał I komunię świętą – powiedziała z dumą w głosie.

O tak, to bardzo ważne wydarzenie – doradca podchwycił.

W rzeczy samej. I z tym przychodzę właśnie do pana – odpowiedziała.

A co ja wyglądam na księdza? – spytał z rozbawieniem.

Nie, nie wygląda pan. Ale inaczej niż tamci… – pogardliwie wypowiedziała ostatnie słowo – pan mi poradzi skąd wziąć fundusze na tą całą imprezę, a oni tylko… – urwała.

Wiem, wiem, pani Julio. To poniekąd nasza konkurencja – odpowiedział – A więc dobrze, poszukajmy. Proszę poczekać – podniósł się i podszedł do regału z segregatorami. W tym właśnie momencie do środka weszła sekretarka, niosąc na tacy dzbanek z wrzątkiem, dwie filiżanki i mały talerzyk, na którym był plasterek cytryny a obok mniejszy dzbanuszek z mlekiem. Postawiła to na stole, rozstawiła filiżanki i bezszelestnie opuściła gabinet.

O mam! – głośno odezwał się doradca – właśnie to jest to, co potrzebujemy – powiedział, wracając na swoje miejsce. Usiadł po czym otworzył segregator. Trochę w nim poszperał i wypiął zeń broszurkę reklamową jednego z banków – Proszę zobaczyć – zwrócił się do klientki. – Tu jest oferta okolicznościowej pożyczki komunijnej banku WKO SA pod nazwą „Szczęśliwy Pobożniś”. W sam raz, jak na taką okazję. Proszę się z nią zapoznać – powiedział do Julii podając jej broszurkę.

Od 2 tysięcy do 100 tysięcy… – zaczęła czytać – brak poręczycieli i innych zabezpieczeń, okres spłaty do 48 miesięcy, prowizja 0 proc., oprocentowanie 5,64 proc., decyzja o przyznaniu „przy biurku”, możliwość odraczania spłaty rat, wcześniejsza spłata bez dodatkowych opłat. No ładnie to wygląda. Naprawdę ładnie. A ma pan, panie Wacławie, coś innego?

Mam pani Julio. Lecz znając państwa obciążenia finansowe, sądzę, że to byłaby najrozsądniejsza oferta. Proszę sobie ją porównać z tymi – powiedział podając Julii dwa foldery reklamowe konkurencyjnych ofert.

Pożyczka komunijna „Wiosenna Aureolka” to wyjątkowa oferta na okres związany z I komunią świętą Twojego Malucha… – na głos czytała Julia – To znakomite rozwiązanie Twoich trosk finansowych dotyczących organizacji tak ważnego dla Twojego dziecka święta… – ciągnęła dalej – … to kwota… – opuściła kilka poprzednich linijek, wczytując się w bardziej konkretne informacje – od 8 do 50 tysięcy złotych, zabezpieczenie: dowolna wartość materialna bądź finansowa (uznane przez Bank), prowizja 2 proc. wartości pożyczki, oprocentowanie 6,25 proc. – przerwała czytać. – To mi nie odpowiada – powiedziała i sięgnęła po trzeci folder. – Jeśli chcesz mieć udane majowe święto Twojego Dziecka to mamy do zaoferowania to, czego szukasz… – dobitnie Julia czytała tekst ulotki – Bla, bla, bla, bla, bla, bla… No są jakieś konkrety – powiedziała – Że co? Że poręczyciel, zabezpieczenie, prowizja 3,5 proc., kwota tylko do 30 tys.? Aha i jeszcze brak możliwości odraczania rat. Nie, no niech się bujają – powiedziała. – Jak to się nazywa? Zaraz. „Komunijna pożyczka okolicznościowa ‘Radosna Hostia’” – przeczytała nazwę oferty. – Niech se darują. Wie pan co, panie Wacławie? – zwróciła się do milczącego doradcy – Niech już będą te pobożnisie. – powiedziała.

A no właśnie, pani Julio. Tak, jak się tego spodziewałem – z nutką zadowolenia w głosie jej odpowiedział. – Nie mogłem być bardziej pewnym, że pobożnisie Pani podejdą. Tym bardziej, że chyba jest pani klientką banku WKO. Nie? To jak, mam załatwiać tę pożyczkę dla pani? – spytał.

Tak, niech pan to robi – opowiedziała.

Na jaką kwotę? – zapytał.

No, może na jakieś czterdzieści tysięcy – odpowiedziała.

To tak zrobię. Gdy będzie wszystko gotowe, to z banku się z panią skontaktują, by podpisać umowę – poinformował Julię.

Dobrze będę czekała – odpowiedziała.

To chyba już wszystko, czy ma pani jeszcze jakieś inne problemy finansowe? – spytał.

Nie, jak na teraz to nie mam żadnych. To wszystko – odpowiedziała.

To ja wobec tego będę musiał już panią przeprosić, gdyż niedługo mam następne spotkanie – powiedział delikatnie dając Julii do zrozumienia, że czas spotkania już minął.

To do widzenia – Julia powiedziała na pożegnanie.

To do widzenia – doradca za nią powtórzył. 

Julia opuściła biuro doradcy i zadzwoniła do matki, by ją poinformować o znalezieniu funduszy na I komunię Miłosza. Dwa dni później podpisała w banku umowę pożyczki na kwotę czterdziestu tysięcy złotych. 

Ważnym punktem komunijnego „biznesplanu” był strój Miłosza. W tym też celu babcia Halinka spotkała się z Julią. Siadły obie przed laptopem i w internecie zaczęły szukać odpowiednich ofert. Natknęły się na stronę firmy „Komunia Prima”. Firma reklamowała się jako lider w branży ubiorów i akcesoriów komunijnych dla chłopców i dziewczynek, zaś w ramach uzupełniającej oferty miała również wdzianka do chrztu.

O patrz, mamo… – powiedziała Julia, klikając myszą w zakładkę „Alby” – … zobacz jakie tu są cudeńka.

Pokaż – odpowiedziała jej matka, poprawiając na nosie okulary – Ach, ale śliczności, jakie one wszystkie są ładne. Kliknij w tą – poprosiła córkę, wskazując palcem na monitor. Julia najechała myszą na zdjęcie, kliknęła i otworzyła się strona ze wskazaną albą.

Ależ to jest cudeńko, córuś – zaczęła mówić matka – Krótka alba z kołnierzem, rękawy obszyte gipiurą, żorżeta… Cena brutto sto czterdzieści złotych. – czytała na głos – A te jeszcze poprzednie? – powiedziała do córki.

Już klikam – Julia odpowiedziała matce.

Żorżeta, alba krótka, z przodu, z tyłu oraz na rękawach naszyta srebrna taśma, stójka, hostia…. Cena brutto sto dwanaście złotych – uważnie czytała matka – A jeszcze inne?

Julia wróciła na stronę ze zdjęciami.

O ta – pokazała jej matka, zaś Julia kliknęła we wskazany model – Alba z żorżety, krótka, rękawy wykończone ozdobną nitką w kolorze czerwonym, czerwony haft z motywem winorośli i IHS, cena brutto sto sześćdziesiąt złotych.

Julia i matka przejrzały resztę ofert, po czym po chwili odezwała się matka.

Juleczko, moim zdaniem najwłaściwsza dla Miłoszka będzie ta alba za sto sześćdziesiąt złotych. Co o tym sądzisz? – spytała z tonem nieznoszącym sprzeciwu.

No, myślę mamo, że to byłby faktycznie najwłaściwszy wybór. To obszycie, ten haft są naprawdę przecudne. Sądzę, że taką Miłoszkowi trzeba będzie kupić.

To dobrze, że się ze mną zgadzasz, kochanie – odpowiedziała jej matka z zadowoleniem.

Dalej nastąpiło szukanie garnituru, butów, krawatu, koszuli itd. Julia robiła wydruki wybranych pozycji. I tak garnitur wraz z kamizelką został wybrany w cenie trzysta dziesięciu złotych, buty osiemdziesięciu, krawat czterdziesto pięciu, koszula sześćdziesięciu pięciu. Łącznie babcia z Julią zaszalały na pięć stówek. Obie kobiety i Miłosz pojechali pod wskazany adres sklepu „Komunia Prima”. Spędzili w nim blisko dwie godziny, przymierzając Miłoszowi różne zestawy strojów komunijnych, aż wreszcie dobrali komplet najwłaściwszy. Wydatek był rzędu piętnastu procent więcej niż to, co pierwotnie zakładały kobiet, to jest pięćset siedemdziesiąt pięć złotych. Z zakupionym strojem wrócili do Fantastycznych. 

Babcia Halinka zaczęła, w tygodniu po nabyciu Miłoszowi stroju komunijnego, szukać ryngrafu i łańcuszka, które jako prezent pragnęła podarować ukochanemu wnukowi. Udała się wobec tego do jednego ze sklepów jubilerskich w jednej z galerii handlowych, by dokonać właściwego zakupu. Znalazła jedno i drugie, to jest srebrny ryngraf w cenie siedmiuset pięćdziesięciu złotych z wizerunkiem M.B. Częstochowskiej, próby 0.925, zapakowany w eleganckie pudełko welurowe oraz łańcuszek ze złotym medalikiem w cenie ośmiuset złotych. 

Reszta wydatków, tzw. okołokomunijnych pochłonęła dobre trzy tysiące złotych. Obejmowało to m.in. zaproszenia komunijne, kreacje Julii i jej matki, fryzjer Miłosza i obu kobiet, kosmetyczka i manicure Julii oraz babci Halinki i reszta „drobiazgów”.


 

[Wszelkie podobieństwo do jakiejkolwiek osoby bądź jakichkolwiek osób lub instytucji jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.]


Kolo Miłosza obala mohera

27 kwietnia 2011

Tatoooo! – Miłosz zaczął do ojca krzyczeć od progu, jak tylko wszedł do mieszkania z panią Stanisławą.

Co takiego, synku? Co się stało? – spytał Roman syna, odkładając na bok „Gazetę Wyborczą”.

Aaale, aferaaa, tato! Mówię ci, afera u nas w szkole, że przy tym Ziobro wymiata – z przejęciem mówił malec, myjąc ręce w łazience. Roman, usłyszawszy o pisowskim siepaczu, uśmiechnął się w duchu, widząc, że syn ma właściwą postawę polityczną.

Co, jaka afera, synku? Wpierw ochłoń i dopiero wtedy mi powiedz, o co chodzi – Roman próbował opanować rozegzaltowanego syna. – Pani Stanisławo, wie pani, co to za afera? – zwrócił się do opiekunki.

Niestety, panie Romanie, ale nic nie wiem – odpowiedziała swemu chlebodawcy.

Rozumiem – skwitował. – No dobra, Miłoszku, opowiadaj, co się tam stało – powiedział do syna, jak tylko ten wskoczył na kanapę obok ojca.

A więc tak, tatku. Jak wiesz, dyro w całej budzie wymienił nawierzchnię podłogi – Miłosz zaczął relacjonować ojcu.

No wiem. I co dalej? – ten potwierdził.

I w związku z tym dyro zarządził, byśmy zmieniali buty w szatni na obuwie na miękkiej podeszwie….

Tak, wiem, bo z mamą takie na zmianę ci kupiliśmy – Roman wpadł w słowo synowi.

… no właśnie, i dlatego nie wolno nam chodzić w adikach na twardej podeszwie – syn kontynuował.

Tak, nie wolno. I ja to popieram – potwierdził Roman.

Ale, Justyn… – Justyn był najlepszym kolegą Miłosza, lecz niestety największym w szkole łobuzem. – … ale Justyn tego bana ma zwyczajnie gdzieś i chodzi po szkole w wypasionych, markowych adikach. Tatku, mówię ci, takie są bajeranckie, że każdy chciałby takie mieć. One mrugają na czerwono przy podeszwach. Mówię ci, są takie pałerne, że w ogóle odlot – Miłosz z przejęciem opisywał ojcu buty kolegi.

No, rozumiem, synku. Tylko gdzie tutaj afera? – Roman zaczął dopytywać syna.

Już mówię dalej – Miłosz odpowiedział – Otóż, kilka razy woźny przylukał Justyna na korytarzu w tych adikach i kazał mu je zmienić – syn kontynuował opowieść.

I? – Roman spytał.

I woźny mógł się tylko skichać, bo go Justyn olał… – z zadowoleniem w głosie powiedział malec – … no i woźny zakablował Justyna dyrowi – ciągnął dalej opowieść Miłosz.

Chciałeś powiedzieć, że poinformował o tym dyrektora – ojciec poprawił syna, z niesmakiem reagując na zwrot „zakablował”.

Tak, tak, doniósł…

Poinformował, Miłoszku, poinformował się mówi – Roman zaczął strofować syna.

No, tak, więc woźny poinformował o tym dyra. A ten postanowił się na Justyna przyczaić – Miłosz ze wzgardą wypowiedział ostatnie słowo. – No i Justyna kiedyś dorwał w tych adikach.

I co tutaj ta afera? – ze zdumieniem Roman spytał syna.

Nie, nie tutaj. Bo wiesz, pan Aleksander… – Chodzi o ojca Justyna, Aleksandra Filareckiego. Człowieka niezwykle wpływowego, prominentnego działacza politycznego we wczesnych latach dziewięćdziesiątych, nauczyciela uniwersyteckiego. Żona Filareckiego, Alicja, zajmuje ważne stanowisko państwowe, jest, bodajże, jakimś podsekretarzem stanu. Oboje natomiast są kojarzeni z partią rządzącą. – … powiedział, Justyn mi mówił, że Justyn nie będzie zmieniał adików na jakieś wstrętne tenisówki – malec ciągną opowieść dalej.

I co, to jest ta afera? – z rozbawieniem spytał Roman syna.

Nie, nie tutaj. Zaczęła się robić chryja, bo Justyn i tak olewał dyra. Na co ten zaczął Justyna ścigać – Z zapałem ciągnął swoją opowieść malec. – Wiesz, dyro kazał belfrom, by ci nie wpuszczali Justyna na lekcje, jeśli ten nie zmieni obuwia. A belfry i tak są zawzięte na Justyna, bo on na lekcjach gra w gry na komórce, słucha sobie empetrójki i w ogóle jest na luziku. Raz, jak pojechał pani od matmy, to jej kopara opadła, a my się dziesięć minut brechtaliśmy. No w ogóle, Justyn, to spoko gość jest a belfry go nie znoszą – Miłosz chwalił kolegę ojcu.

I co, że on tych adidasów ma nie nosić i wylatuje z lekcji, to tutaj jest afera? – Roman z niedowierzaniem spytał syna.

Znowu, nie tu – Miłosz krótko odpowiedział. – Chodzi o to, że belfry zaczęły robić tak, jak dyro im kazał. I jak tylko Justyn w adikach wejdzie do klasy, to go oni wywalają z klasy. I tak jest na okrągło – syn relacjonował dalej. – W końcu, Justyn zaczął mieć coraz większe braki i dostaje coraz gorsze oceny… – Miłosz kontynuował.

A co? – przerwał mu Roman – nie może od kogoś odpisać pracy domowej? – zapytał.

A co odpisać? Tatku. Całej lekcji nie odpisze, a zresztą nie każdy daje odpisać, a belfry sprawdzają wszystko – syn odpowiedział. Roman słuchał tego wszystkiego z coraz większą ciekawością, gdyż o tym wcześniej nic nie wiedział. W ogóle, można powiedzieć, nie za bardzo się interesował szkolnym życiem chłopaka. To wszystko „obsługiwała” Julia.

I co, tutaj jest ta afera? – Roman spytał syna, mając wrażenie jakby oglądał „Superwizjer”.

No, niedługo do tego dojdę – malec odpowiedział ojcu. – No i belfry zaczęły lecieć w kaczora…

Co robić? – wtrącił się z pytaniem ojciec.

Lecieć w kaczora, tatku, lecieć w kaczora… – Miłosz odpowiedział.

To znaczy? – Roman zapytał.

To znaczy, tatku, robić z siebie idiotę. To ty tego nie wiesz? – Miłosz z dezaprobatą spytał ojca.

No wiesz, tego akurat nie słyszałem, ale podoba mi się to. A gdzie ty coś takiego usłyszałeś? – z ciekawością spytał syna.

Jak to gdzie? – Miłosz zdziwiony pytaniem odpowiedział ojcu. – Od Justyna. A on, jak mi powiedział, to słyszał to nieraz od pana Aleksandra, gdy ten był bardzo zdenerwowany.

Aha rozumiem. I co tam dalej było? – Roman spytał swoją latorośl, z coraz większym zainteresowaniem ją słuchając.

Więc, belfry zaczęły lecieć w kaczora i zaczęły stawiać Justynowi same mierne – ciągnął opowieść Miłosz. Spojrzał na ojca i widząc, że ten z coraz większą ciekawością jego słucha, postanowił mówić dalej – No i przy okazji pojawiły się wybory do samorządu szkolnego.

O rety! – Roman aż zakrzyknął – To jeszcze polityka tu jest?!

No tak, tatku. Mówię ci afera, że może w tefałenie o tym będzie – syn był cały rozegzaltowany.

„Ale się ta młodzież dzisiaj szybko rozwija.” – Roman pomyślał z podziwem.

… w ogóle, to dyro to jakiś giertychowy moher jest. Tak twierdzi Justyn i nie tylko, bo Jacek też i Ewelina i Maciek… Chyba cała szkoła tak uważa – Miłosz opisał politycznie dyrektora szkoły.

A skąd to wiadomo? – spytał Roman.

Bo wiesz, tatku, wtedy kiedy tam pod tym ministerstwem była zadyma, to nasz dyro kazał belfrom zrobić w tym dniu wszystkim klasom sprawdziany. No wiesz, sam wtedy mówiłeś, że ten, no ten Girtych….

Giertych. Mówi się Giertych – Roman poprawił syna.

No tak, to ten Giertych, jak mówiłeś, to moher, który chce brać uczniów za twarz czy jakoś tak – przypominał malec ojcu.

Hmm, może coś takiego mówiłem. Nie pamiętam – Roman zręcznie się wywinął.

I właśnie dyro wtedy, to też nas wziął za twarz tymi sprawdzianami – kontynuował Miłosz.

Dobra, i co było dalej? – Roman spytał Miłosza.

No i belfry na radzie pedagogicznej za aprobatą dyra wprowadziły do regulaminu wyboru samorządu szkolnego coś takiego, że ten, co to ma kandydować musi mieć średnią ocen na semestr dobrą, usprawiedliwione nieobecności i dobry ze sprawowania. Oczywiście po to, by Justyn nie mógł kandydować. To pewne – z zapałem powiedział malec.

„Tak pewnie kaczyści chcieli przyblokować szanse naszych, młodych, postępowych i dobrze się zapowiadających.” – pomyślał Roman.

No dobra. I co z tą aferą? – zapytał Roman.

No to, że Justyn wpadł na pomysł, by za dyszkę koledzy i koleżanki w szkole zaczęli skreślać innych, a na końcu, by dopisywali jego… – ciągnął dalej chłopak.

„He, no pewnie, że to pomysł Justyna. Komu te kity?” – pomyślał Roman – „Niedaleko pada jabłko od jabłoni.”

… i się zrobiła właśnie afera jak diabli – kontynuował Miłosz – sprawa poszła do kuratorium, że przewał kosmiczny… I w ogóle, to Justyn miał dopisać na tych kartkach do głosowania, że „czerwone pająki to…” coś tam. Tatku, co to są te „czerwone pająki”? – spytał Miłosz ojca.

A nic, synku, to taki bzdet mało ważny – znów Roman się wywinął.

No i belfry się wściekły. I coś tam napisały do propuratora….

Prokuratora, synku. Mówi się, prokuratora. I co tam dalej było? – znów Roman poprawił syna.

Jakaś ponoć sprawa kryminalna się zaczęła robić, że jakiś sąd czy coś tam – Miłosz mówił z zapałem. – Wreszcie belfry zapowiedziały, że nie chcą mieć Justyna w klasie, a jak nie to się zwolnią. Jakaś mega awantura, pan Aleksander coś tam miał sam robić. Zresztą nie wiem dokładnie – relacjonował Miłosz ojcu.

I? I co tam dalej było? – Roman dopytywał.

Aaa jakieś kontrole zaczęły do nas przychodzić, belfry zaczęły się zwalniać, a Justyn przechodzi do innej szkoły. W końcu sam dyro został zmuszony do odejścia – z zadowoleniem powiedział Miłosz.

Że co? Że wasz dyrektor odchodzi? – z niedowierzaniem Roman spytał dzieciaka.

Tak, ma odejść. I to jeszcze przed wakacjami – odpowiedział Miłosz.

„No sprytnie ten Justyn obalił mohera. Nie ma co. Sprytnie.” – z zadowoleniem pomyślał Roman.

No to faktycznie afera, synku – powiedział do syna – Może jutro będzie o tym w „Stołecznej”. A słuchaj. Chcesz może takie adidasy, jak ma Justyn? – spytał Miłosza.

No, jaaaasne, tatku, że chcę. To kiedy pojedziemy je kupić?

 

[Imiona i nazwiska niektórych bohaterów zostały zmienione. Wszelkie podobieństwo do jakiejkolwiek osoby bądź jakichkolwiek osób jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.]


Fantastyczni planują wakacje.

26 kwietnia 2011

Tego dnia Roman Fantastyczny miał od groma roboty. Całkiem niedawno jego agencja podpisała roczny kontrakt z jednym z koncernów motoryzacyjnych, planującym zająć 40 proc. na rynku terenówek. Kontrakt wynosił kilkanaście milionów euro i przez branżę został uznany za „top agreement” (najwyższy poziom, tzw. „superior”, obejmował kwoty powyżej dwudziestu milionów). Stąd też szefostwo Romana nadało temu projektowy bezwzględny priorytet. Roman został do niego wyznaczony jako „leading copywriter”, zaś jego zadanie polegało na kreatywnym szukaniu haseł reklamowych i koordynacji pozostałych copywriterów w projekcie. Siedząc przed laptopem analizował „focusowy research” przygotowany przez analityków z pionu „Strategic Customer” i dumał nad celnym hasłem roboczym, stanowiącym osnowę całej kampanii reklamowej. Z raportu wynikało, że testowy target w odniesieniu do terenówek, oferowanych przez klienta, za najważniejszą cechę uznaje szybkość (28,8 proc. wskazań), niezawodność/bezpieczeństwo (24,3), wygodę/ergonomię (18,2), ekonomiczność (15,7), przestrzenność/pojemność (7,2) i inne (5,8). „Hmm, czyli kopyto i ile fabryka dała” – skonstatował Roman. – „Jak tak, to trzeba ich tym podrajcować.” Wziął kartkę papieru i zaczął pisać próbne hasła. 

„Twoja terenówka nie jest dla półgłówka.” – napisał. „Fajne, tylko że to nie ta grupa cech, a testowy target to typy ze średnim IQ 130. Więc żaden buc z IQ niższym nie będzie chciał auta kupić.” – pomyślał i hasło skreślił. „Twoja terenówka szybka jest jak strzała.” – napisał. „Super” – pomyślał – „… ino, że konkurencja się odgryzie: ‘Za to nasza tamtej pokazuje wała.’ Sam bym tak zrobił.” – zadowolony się uśmiechnął, po czym hasło skreślił. „Twoja terenówka szybka jak….” – napisał, zawieszając długopis nad kartką – „Wiem, mam….” – entuzjastycznie pomyślał nieomal wykrzykując – „tirówka” – napisał. „W sam raz jak na target blokersów i typów z miasta.” – pomyślał i sięgnął po opracowanie demograficzne, w którym były potrzebne dane. „OK, to… jest tutaj.” – powiedział w myślach, wertując kartki – „Tak, to ta tabelka. Że co? Kurde. Chwileczkę….” – otworzył raport w innym miejscu – „No tak, faktycznie. To nie jest ten przedział dochodowy. Skąd te kmiotki wybulą jakieś 15k eurosiów?” – spytał się w myślach i wykreślił hasło. „Twoja terenówka….” – zaczął pisać i w tym momencie odezwała się komórka. „Juleczka” – wyświetliło się na ekranie. 

Cześć skarbeńku – powiedział, odbierając połączenie. – Co się stało?

Cześć kochanie – Julia mu odpowiedziała. – Właściwie to nic. Tylko, że Gerard – Gerard to szef Julii, zajmujący stanowisko „Key Accountants Manager” – robi plan urlopowy i dostałam w tej sprawie mejla od niego. Tutaj chodzi o okres od czerwca do września.

A na kiedy to jemu potrzebne? – spytał.

No wiesz, jak zawsze to na przedwczoraj – odpowiedziała – A poważnie, to na pojutrze.

W porząsiu. To wieczorkiem o tym pogadamy – odpowiedział żonie. – Skarbeńku, jak nie masz nic więcej to sorki lecz dłużej nie mogę rozmawiać, bo za dwadzieścia minut mamy nasiadówę i muszę mieć na nią robocze hasło reklamowe.

Nie, więcej już nic nie mam – odpowiedziała.

No to pa, kochanie – powiedział Roman, żegnając się z żoną.

To pa – usłyszał w słuchawce. 

Wieczorem, po położeniu Miłosza do łóżka, Roman i Julia usiedli, by omówić sprawę urlopu. W zasadzie, poza trzema krótki wyjazdami służbowymi, dwoma Romana i jednym Julii, mogli prawie do woli planować sobie wyjazd wakacyjny. 

Romku słuchaj, ja będę musiała wyjechać do naszej centrali, na krótkie szkolenie, w dniach dwudziesty siódmy, trzydziesty czerwca – zaczęła Julia.

OK, rozumiem – powiedział – Ja natomiast będę miał dwa wyjazdy, jeden w drugim tygodniu lipca, jakoś chyba od czternastego do szesnastego, a drugi, to w ostatnim tygodniu sierpnia.

No to wychodzi, że mamy sporo wolnego czasu w wakacje – powiedziała żona.

A kolonie Miłosza, to co? – Roman przypomniał żonie.

Tak, masz rację. Są jeszcze jego kolonie – stwierdziła.

To znaczy się odpadają dwa tygodnie. Kiedy to jest? – spytał żonę.

Już sprawdzam – jemu odpowiedziała, wstając z kanapy, by pójść do kuchni po kalendarz ścienny. – OK mam. Kolonie są w drugiej połowie lipca, osiemnasty, trzydziesty – powiedziała, wracając.

Czyli w grę wchodzi pierwsze dwa tygodnie lipca i w zasadzie cały sierpień – Roman szybko ocenił.

Aha – żona odpowiedziała twierdząco.

W związku z tym musimy coś znaleźć – stwierdził Roman.

Tak, masz rację. Poszukajmy coś – szybko podchwyciła Julia.

Poczekaj, przyniosę laptop – powiedział do żony, podnosząc się z kanapy. Po krótkiej chwili wrócił z gabinetu z komputerem, usiadł i go włączył.

Wiesz Roman? Może spróbujemy coś znaleźć w tym naszym biurze podróży, z którym ostatnio kilkakrotnie byliśmy na wyjazdach – zaproponowała żona.

OK, spróbujmy – odpowiedział, wpisując do przeglądarki adres biura. Julia natomiast z szuflady komody wyjęła foldery reklamowe z poprzednich wyjazdów.

 

    

Roman najechał myszą na zakładkę „Tegoroczne Oferty” i w nią kliknął. Zaczął czytać. – Meksyk, byliśmy. Maroko, byliśmy. Tunezja, byliśmy. Sardynia, Bordeaux, byliśmy. Co tu jest dalej? – na głos spytał, przewijając stronę. – Julka patrz. Kreta za jakieś trzynaście kawałków, Ibiza za dwanaście koła, Belek za dziesięć i pół, Rodos za dziesięć… – wymieniał kolejno oferty.

Romek, poczekaj – przerwała mu żona. – Porównamy z cenami zeszłorocznymi – powiedziała i sięgnęła po tabelę cenową z ofertami z poprzedniego roku. – Kreta…? Mam, rok temu była za jakieś dziesięć tysięcy, Ibiza, porównywalnie, Belek koło siedmiu, Rodos pięć stówek droższe. To są te same hotele? – spytała męża.

Pokaż – powiedział do żony, biorąc od niej kartkę z ofertami. – No…, Kreta…, Ibiza…, Belek…, Rodos… – porównywał – … tak, to są te same hotele – powiedział.

Chwileczkę, to wychodzi jakieś najmniej kilkanaście procent różnicy w górę – szybko oceniła Julia.

No, mniej, więcej – potwierdził mąż.

A inne rzeczy, w jakiej cenie? – spytała.

No, jest coś koło pięciu tysięcy ale to jest Praga – odpowiedział.

Kilka razy tam byłam. I nie mam ochoty tam jechać – kwaśno odrzekła. 

Roman z Julią zaczęli przeglądać oferty innych biur podróży, jednak wszędzie sytuacja wyglądała podobnie. Europa, Afryka, Ameryka Południowa i Azja wydawały się potwornie drogie. Roman zajrzał w przeglądarce do zakładki „Kanały Informacyjne”, by zobaczyć, czy w sieci coś o tym się pojawiło. Od razu w oczy rzuciło mu się hasło, „W czerwcu wyprzedaż lata”. Kliknął na nią i zaczął czytać na głos.

  

No jasne, korekta ceny nawet o 30-35 proc. Czyli w ostatnim momencie, gdy już nie będzie chętnych. Tylko, jak my w kwietniu zrobimy rezerwę na lipiec, skoro już dzisiaj musimy ustalić termin urlopu? – Roman zaczął się wściekać – Dla kogo cholera te atrakcje?

Jak to dla kogo? – żachnęła się Julia. – Przecież czytasz w każdym nieomal biurze, „Jesteś młody, lubisz przygody i dobrze odpocząć w atrakcyjnych miejscach, to mamy ofertę właśnie dla Ciebie.” To jest przecież dla nas. Nie?

Taa, jasne, że dla nas. Ceny z kosmosu, szefostwo nas pili, a na naszym koncie zaczyna się bida odzywać. Wiesz co? Może w tym roku spróbujemy coś w Polsce, co? – nieśmiało spytał żonę.

Hmm…. Może masz rację – odparła – Dawno nas nie było na przykład u Stefana na Mazurach. 

Stefan był starszym bratem Romana. Odziedziczył on

  

gospodarstwo po rodzicach, które zaczął przekształcać w ofertę agroturystyczną. Generalnie zawsze wiadome było, że wyjazd tam wiązał się z przyjemnym i pożytecznym, gdyż na łonie natury można było znaleźć różne atrakcje. Pomoc przy tym i owym: stodoła, zagony, kury, rąbanie drwa itp. Tam nie było czasu, by się nudzić. 


 Roman, zadzwoń do niego i spytaj, czy moglibyśmy przyjechać tam na dwa tygodnie, w pierwszej połowie sierpnia – powiedziała do męża.

OK, tak zrobię – odpowiedział jej. 

Następnego dnia zadzwonił do brata. Szybko omówili sprawę i ustalili, że Roman z rodziną spędzą wakacje od pierwszego do trzynastego sierpnia. Zatelefonował do Julii, by ją o tym poinformować.

(zdjęcia są stąd, stąd, stąd, stąd, stąd, stąd i ze zbiorów autora.)


Rety! W PiSie wreszcie przejrzeli na oczy!

21 kwietnia 2011

Pisze dzisiaj poseł Girzyński:

Nie trzeba być wielkim znawcą rynku, aby nie dostrzec, że brak jest dziś dobrej, nowocześnie prowadzonej telewizji o konserwatywno – liberalnym nastawieniu. Skoro się udało „Uważam rze” na tak wydawałoby się zabetonowanym rynku prasowym, tym bardziej udać by się mogło w przestrzeni telewizyjnej. (…) Skoro nie w oparciu o już istniejące stacje telewizyjne to może jednak w inny sposób warto zastanowić się nad powstaniem takiej właśnie telewizji. Wbrew pozorom nie jest to aż tak trudne do zrealizowania. (…)

Toć przecież ja trąbię o tym od dawna:

PiSowcy uczcie się! (31 Styczeń 2010),

Bez nerw, oszołomie. Bez nerw. (20 Styczeń 2010),

Wreszcie coś się rusza! (29 Grudzień 2009),

Ile zrozumiał oszołom z Ciemnogrodu? (28 Grudzień 2009),

Prawica krajowa bezjajeczna. (26 Grudzień 2009),

KIIP – krok po kroku (08/07/2009).

Wiecie może skąd takie olśnienie pana posła? Wyjaśnienie jest arcyboleśnie proste 🙂 Jak już „naszych” powywalano skąd się dało, to „naszym” zaczęła bida zaglądać w oczy. A wiadomo, że życie kosztuje. Wobec czego samoistnie uruchomił się potencjał sprawczy i wola, by wreszcie zamiast popisywać się gadulstwem, to zacząć konkretnie działać, bo… idzie nędza. A ta, jak wiadomo, jest wystarczająco silnym bodźcem do działania. Bo też, gdy droga tam, gdzie najłatwiej, została przyblokowana, to trzeba zacząć szukać jakiejś innej. I tu się inwencja twórcza pojawia bardzo szybko. Nie oddawna wiadomo wszak, że najlepsze dzieła w dziedzinie kultury wykonywali ci, którzy cierpięli największy głód i biedę i byli najbardziej uciskani. Lenin się wcale nie pomylił, gdy powiedział, że „byt kształtuje świadomość”. I tak jest. Świadomość, że trzeba płacić świadczenia a do gara też coś włożyć trzeba, kruszy wszelakie opory. I tu jest pies pogrzebany.

W pomyśle posła jest jednak pewien feler:

(…) Gdyby Zygmunt Solorz kierował się tylko rachunkiem ekonomicznym zrobiłby dwie rzeczy: zmienił politykę wpuszczania Polsat News do telewizji kablowych i przeprofilował ją na wzór amerykańskiego Fox News w kanał o konserwatywnym nastawieniu.

Otóż nie, panie pośle. Takiej telewizji, robionej przez tego pana, ja oglądać nie mam zamiaru. Nawet, jeśliby jej szefem miał zostać Jacek Kurski, a pan szefem kanału informacyjnego. Nie słuchał pan tego, co mówił Nadreżyser?


Wstyd orle z Wisły, wstyd.

23 marca 2011

Uważam, że to co, się dzieje z naszym życiem, jest ustalone. Każdy ma swoje przeznaczenie. Mamy ciągle aferę dotyczącą katastrofy samolotu prezydenckiego w Smoleńsku. Szukan ie winnych, a to piloci, a to Rosjanie. Wszystkich to już męczy. Dlaczego prezes Jarosław Kaczyński nie składa kwiatków w Krakowie, a w Warszawie pod bramą pałacu? Dla mnie to jest śmieszne, bo przecież jego brat i bratowa leżą na Wawelu. Powiem szczerze, że zastanawiałem się nad tym wszystkim i chyba największy błąd popełniła Marta Kaczyńska, która nie chciała pochować rodziców gdzieś bliżej siebie. Jak teraz ma jechać odwiedzić ich na grobie? Jeśli to zrobi, będzie miała koło siebie tłum. Wiem, jak jest z mamą Izy. Raz albo dwa razy dziennie idzie na grób teścia zapalić świeczkę, przynieść kwiatki. Tak bardzo go kochała, że funkcjonuje jakby ciągle był. Wita się, żegna, rozmawia. Wracając do samej katastrofy, może widocznie tak mia 2 o być? Skoro prezydent walczył tak bardzo, aby świat usłyszał o Katyniu, to gdyby się to nie stało, walczyłby dalej. A tak cały świat o tym usłyszał. Teraz ciągle trwa dyskusja o winnych. Stało się i pewnie winny nie był jeden. Nie chcę jednak pchać się w politykę.

powiedział Orzeł z Wisły.

Dlaczego brat zmarłego prezydenta składa kwiatki (?!) w Warszawie a nie w Krakowie? I z jakiegoś powodu to ma być śmieszne, bo jego brat i bratowa leżą na Wawelu. Sofistycznie stwierdza fruwający dekarz. Bo też i choćby stosując taką logikę możnaby spytać, dlaczego prezydent RP zamiast tutaj (na 14 dni przed śmiercią!)

iście po królewsku

i w radosnej atmosferze

podejmować Miszcza, mógł wpaść na pomysł, by jemu postawić karkówkę z grilla gdzieś tam w knajpie najbliżej miejsca zamieszkania Orła z Wisły. A tak, to nie tylko, że zaprosił na śniadanie, to jeszcze tego samego dnia

wręczył

Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. Oczywiście znowuż w radosnej atmosferze

Nie wstyd teraz, orle z Wisły?

P.S. Wszystkie zdjęcia z www.prezydent.pl


Owoc ma rację.

8 marca 2011

Dzisiaj w S24 pojawił się wpis Owoca, pt. Redaktorze Sakiewicz, nie będzie „dnia gniewu”… Wpis nie jest długi, wobec czego można go zacytować w całości. O to on:

Ani żadnego drugiego egiptu czy libii.

Póki co mamy demokratyczny Kraj i wbrew elytom, które nienawidzą demokracji, brońmy jej i strzeżmy, a przede wszystkim procedur. Zamiast rozmyślań o dniu gniewu lepiej przygotować się zawczasu i postawić pięciu ludzi przy każdej urnie i pilnować co się dzieje z protokołami. Byłem mężem zaufania Bolka(przepraszam wszystkich) w 1990 i pamiętam, że pomimo nagonki, zastraszania i nieporównywalnie gorszych warunków komunikowania między sobą, potrafiliśmy się znakomicie zorganizować. Gdyby Bolek nie był Bolkiem to pięć lat później przy takiej mobilizacji zwykłych, ale aktywnych ludzi wygrałby z Olkiem nawet podając mu w tv nogę albo dwie.

Jak myślę należy Owocowi przyznać rację. Dlaczego? Ano z powodów następujących.

Po pierwsze, skoro do wybuchu gniewu Polaków nie skłoniły słynne „józiolenia”, w których padła słynna fraza, że „Moja sitwa i owszem miała Polskę w dupie”, to widać nie ma takiej obelgi, której Polacy nie byliby w stanie znieść. Po takich wynurzeniach naród/społeczeństwo, które znałoby swoją wartość, nie zdzierżyłoby i się ruszyło ławą na elity i elitki, by zaprowadzić porządek. Jakaś reakcja była?

Po drugie, z kawiarniano-redakcyjnej perspektywy można snuć różne, nawet najśmielsze, wizje. Jednak wywodzenie ich z przesłanek właściwych innym narodom/społeczeństwom nie musi uwzględniać różnicy kontekstów pomiędzy stanami tutejszym a tamtymi. Myślę, że my Polacy dla tzw. świętego spokoju bylibyśmy skłonni nie iść drogą na skróty, abstrahując całkiem zwyczajnie od powszechnego werbalizowania swojego niezadowolenia, malkontenctwa i wkurzenia. Zresztą, ileż to różnorakich indywidualnych, partykularnych, interesów mógłby taki gniew naruszyć, by za cenę zburzenia status quo ryzykować iluzją jakiegoś porządku, ładu i sprawiedliwości? Wszak to lepiej jest się zasklepić w skorupie apatii, znieczulicy i tumiwisizmu niż porywać się z motyką na słońce. Trzeba więc na co dzień kombinować, jak tylko się da, byleby „jakoś” to było. Jakiekolwiek zaś gniewy skutecznie w takim kombinowaniu przeszkadzają.

Po trzecie, gniew (szczególnie, zbiorowy), wymaga poczucia wspólnotowości, patriotyzmu, i to wymiarze codziennym. Z tym jednak jest już trudniej, bo naszą specialite jest patriotyzm odświętny. No, jesteśmy wniebowzięci, gdy Kowalczyk, siostry Radwańskie, Kubica, Małysz, Sikora, nasze „złotka”, Jędrzejczak itp. biją kolejne rekordy, przywożą medale i słyszymy odgrywany Mazurek Dąbrowskiego, ale Chopin został skutecznie już umiędzynarodowiony i przestał być naszym „brandem”. Zresztą, tam, gdzie chodzi o zwyczaje konsumpcyjne, to przeważnie wybieramy ofertę towarów importowanych, będąc tak naprawdę klientami innych państw. A te dbają wyłącznie o swoje interesy, w tym także i o to, by Polska była utrzymywana jako kraj o statusie neokolonialnym. I to przy wydatnym udziale samych Polaków. Jak wobec tego wykrzesać z tego choćby odrobinę gniewu, by mógł on doprowadzić do przesilenia? Aha, do patriotyzmu odświętnego wielki zabiegi logistyczne nie są wcale konieczne, wystarczą bowiem plazma i kilkanaście flaszek browara. Tyle potrzeba na kilkugodzinny seans wspólnotowości.

Po czwarte, na więcej niż kilkugodzinny seans wspólnotowości, to nas nie stać. Również na to, by pilnować naszych spraw w komisjach obwodowych (jako ich członkowie i mężowie zaufania), lecz mimo to w centralnym sztabie do woli można poupajać się atmosferą triumfalizmu, frenetyczną wzajemną adoracją i w świetle jupiterów poopalać własną próżność i ego. Ba, nawet, gdy się po raz kolejny przegrywa, to robiąc wesołkowatą minę, można lać brednie o tym, jaki to oszałamiający sukces i zwycięstwo się odniosło. Kogokolwiek stać jest w takiej sytuacji na jakikolwiek gniew, by stanąć murem za przegranym? Jak można bronić ekipę, która sama o siebie nie potrafi się zatroszczyć? Nadstawiać za nią karku? Za nią wyjmować kasztany z ognia? Po co? Najwyraźniej jej nie zależy, nie czuje się pewnie, boi się wygrywać, są w niej jakieś zahamowania i opory.

Po piąte, gniew wymaga organizacji, zaplecza, logistyki a nade wszystko – przywództwa. A z tym wszystkim nie jest najlepiej. Pokazała to doskonale dynamika ruchów „posmoleńskich”, których determinacja szybko zaczęła się wyczerpywać z wielu różnych powodów, jednak jeden czynnik był rozstrzygający. Był nim ostatni z wyżej wspomnianych składników gniewu. Owo przywództwo praktycznie nie istniało i nie istnieje, gdyż ci, którzy stali wówczas na czele rodzącego się ruchu byli pozbawieni wsparcia ze strony najbardziej poszkodowanej ekipy. Najoględniej mówiąc z różnorakimi inicjatywami i pomysłami odbijali się od drzwi tych, którzy powinni być tym wszystkim najbardziej zainteresowani. „Wojsko” było, zaś „dowództwo” tkwiło niedostępne w schronie. Z kim wobec tego masy miałyby pójść na barykady? Z „oficerami” sztabowymi, którzy są słabo zorganizowani, nie mają zaplecza i logistyki, i dodatkowo nie kwapią się, by być pomiędzy sojuszniczym „wojskiem”? Bez tego wszystkiego, ono staje się pospolitym ruszeniem, łatwym do rozbicia. Wobec tego, kto mądry będzie się w takie coś angażować?

Po szóste, niezwykle łatwo można zracjonalizować swoje niezaangażowanie, gdy twierdzi się, że chociaż jest źle, to może być jeszcze gorzej. Więc lepiej jest nie kusić losu. Że wszystko się wali, to co z tego, skoro to taka krajowa norma? Że lepiej się nie wychylać, bo… ma się rodzinę, brakuje sił i zdrowia, „jeden wart drugiego”, „tylko się żrą ze sobą”…. Zresztą, kryzys, to benzyna na kartki, ocet na półkach i puste haki w mięsnym. A tak, to jest taka nasza mała stabilizacja, więc po co ją burzyć. „Się zakombinuje, i jakoś to będzie.” Posłuchajcie uważnie, Mości Blogerzy, wokoło siebie, czy się mówi inaczej.

Dalszych powodów, dla których Owoc może mieć całą masę racji, można by pewnie znaleźć jeszcze więcej. I jeśli ktoś chce, to może ich szukać. Ważniejsze jest, jak sądzę, to, że być może za bardzo skłonni jesteśmy rzeczywistość zbytnio wirtualizować, przyjmując za pewnik jakieś nasze wyobrażenia zniekształcone wpływem socjotechniki. Pytanie jest, jak bardzo staliśmy się jej zbiorowym więźniem, gdy w odruchu warunkowym reagujemy na takie bądź inne wrzutki i traktujemy je ze śmiertelnym namaszczeniem. Czy również nie jesteśmy na tyle wrażliwi, by dostrzegać, że jest to wszystko nam serwowane ze stoickim cynizmem, by spuścić nieco pary naszego idealistycznego rozedrgania. Że wirtuozerią jest, by skanalizować zbiorowy wnerw w taki sposób, by wszystko rozeszło się po kościach, oddalając w ten sposób przesilenie bądź jakąkolwiek rewoltę. Że nie sztuką jest, by złapać króliczka, lecz by gonić go, gonić go, gonić…. Że im bardziej, tym bardziej. Jak sądzicie?


Autorce dzisiejszego wydarzenia radiowego.

27 lutego 2011

Autorytety jajogłowe,
telewizyjne, plastikowe,
Łgają wciąż w oczy bez żenady.
Już tego słuchać nie da rady.
Więc taki mędrek ci zapląta,
Zwyczajną prostotę prostego kąta.
Tak, iż ty wiedzieć nie będziesz nigdy.
Czy kąt jest prosty, ostrością igły?
Lub, że też może być i kąt prosty,
Płaski jak blaty lub też jak mosty?
Takie ci prawdy wtrynią te mędrki,
Rozum jest cwany, a język giętki.
Byle mieć tytuł profesora,
Gładko więc przejdzie myśl każda chora.

Bo tu wszak prawdy przecież nie ma,
Gdyż leci tutaj teleściema.
Tu się więc sprzeda każdą blagę,
No bo odchodzi telemagiel.

W studio natomiast dziennikarze,
Pytają tak, jak Wydawca każe.
Słuchawka w uchu dyryguje.
Ktoś w reżyserce kontroluje.
Cały ten proces mózgu prania,
Leją bezmyślnie się pytania.

Bo tu wszak prawdy przecież nie ma,…..

Gdzieś grymas twarzy wyćwiczony,
Telewidz sprytnie w ciula zrobiony.
Uśmiech ulotny numer czterdzieści,
Kłamstwo przesłania i brak też treści.
Da się i zręcznie poumizgiwać,
Byle tu kogoś rzecz jasna wykiwać.
Ot się „nasz” zaczął coś trochę jąkać,
No to Redaktor musi pochrząkać.
Śledzi Wydawca to wszystko czujnie,
Musi więc wszystko wyglądać spójnie.

Bo tu wszak prawdy przecież nie ma,…

Redaktor trochę zmarszczy czoło,
Zrobi się groźnie nieco wokoło.
Czasu „naszemu” da się na kopy.
Tego nie widzą przecież jełopy.
Adwersarz czasu ma tylko krztynę.
Redaktor w tym że zaś srogą minę.
Pilnuje tutaj skrupulatnie,
Aż się adwersarz na czymś zatnie.

Bo tu wszak prawdy przecież nie ma,…

Redaktor także, gdy ma ochotę,
To z adwersarza zrobi idiotę.
Lub też przynajmniej kogoś ciemnego,
Rzecz to jest jasna, niekumatego.
Niech ten się w czasie naparstku zamota,
No, patrzcie widzowie, przecież idiota!
Tak że ten nie wie, na czymże stoi,
Otworzyć usta już się więc boi.
Redaktor „naszemu” zrobił robotę,
Da się nagrodę więc jemu potem.

Bo tu wszak prawdy przecież nie ma,…

Jest też i inna sprytna metoda,
Wtrynić zwyczajnie się w czyjeś wywoda.
Ot tak normalnie, bo tuż po podmiocie,
Kogoś postawić w wielkim kłopocie.
Gdyż ten coś w końcu chciał tam powiedzieć,
Lecz mimo tego cicho musi siedzieć.
Bo tu Redaktor już peroruje,
Taką metodę mają te ***je.

Bo tu wszak prawdy przecież nie ma,…

A gdy „nasz” będzie ciężko bełkotać,
Redaktor szybko zacznie trajkotać.
Zaś adwersarza usadzi przykładnie,
Gdy ten coś będzie gadać zbyt składnie.
Można też puścić insynuację,
Rzecz jasna, gdy adwersarz ma racę.
Wydawca to wnet zapamiętuje,
Redaktor premię na koncie już czuje.

Bo tu wszak prawdy przecież nie ma,…

„Naszemu” nawet, gdy ciężko bredzi,
To mu Redaktor duserów nie szczędzi.
Zaś adwersarza, tak rozrywkowo,
Złapać zwyczajnie można za słowo.
Niech się on zacznie usprawiedliwiać,
Telewidz dał się pięknie wykiwać.
Wydawca już jest rozpromieniony,
No i Redaktor zadowolony.
Na konto pójdzie następna premia.
Taka metoda, taka alchemia.

Bo tu wszak prawdy przecież nie ma,…

Scenariusz da się też zawsze wzruszyć,
Gdy demagogia zaczyna się kruszyć.
Wówczas jedyna jest taka rada,
Że adwersarza trza głośno zagadać.
I w ogóle nie dać dojść mu do słowa,
W tym Redaktora, rzecz jasna, głowa.
Wystarczy tylko kłótnię rozniecić,
Stronę wziąć „swego”, innego ośmieszyć.
Coś tam i rzucić ot bałamutnie.
Super metoda, już mamy kłótnię!
Jakieś tam bzdety w stuporze drążyć,
Może adwersarz da się pogrążyć.

Bo tu wszak prawdy przecież nie ma,…

Cały arsenał jest różnych tricków,
By „nasz” mógł zrobić serię uników.
I kiedy drugi gada zbyt wnikliwie.
To się zapyta go podchwytliwie.
Niech ten nie tamten się musi tłumaczyć,
Redaktor głąba musi wyznaczyć.
Byle „nasz” czuł się tu komfortowo,
Zrobić zamianę jest przecież zdrowo.
Nie ma się zatem co tu obrażać.
Zdarzało się tak, zdarza i będzie zdarzać.

Bo tu wszak prawdy przecież nie ma,…

Tacy są różni więc Redaktorzy.
Zwykli ściemniacze, agitatorzy.
Gdyż obiektywizm, znaczy przywara,
Wszak każdy w końcu przeżyć się stara.
Kredyt też trzeba niejeden spłacić.
Po co więc taką fuchę utracić?
Jest też i sposób, by rosła gaża.
Ot tak złośliwie ściąć adwersarza.
Wówczas Wydawca jest w niebo wzięty.
Redaktorowi nie trza zachęty.

Bo tu wszak prawdy przecież nie ma,…

Można też fakty po przeinaczać,
Sens wypowiedzi zatem wywracać.
Przypisać komuś nie jego słowa.
Manipulacja jest już gotowa.
Tego się w końcu Redaktor uczył,
By kłamał, kręcił a także kluczył.
Szukał też gdzie się da i pretekstu,
By cwanie wyrwać coś z kontekstu.
Od siebie dodać ze trzy grosze,
I propaganda się robi, proszę.
Nie trzeba wielkim być tutaj znawcą,
Że nasz Redaktor chce być Wydawcą.

Bo tu wszak prawdy przecież nie ma,…

W innych redakcjach są koleżkowie,
Każdy tam również coś też dopowie.
Nikomu w ogóle nie przyjdzie do głowy,
Że się wysmażył fakt zwykły prasowy.
A że się kumple ze sobą znają,
To się po mediach ciągle zmieniają.
W studio wieczorem, rano w gazecie,
Publice ciągle sprzedają swe śmiecie.
Przez radio kłamstwo też się pomnoży.
Profesjonalni są Redaktorzy.
Agencje chętnie też to sklonują,
Wszak Redaktorzy ciężko harują.

Bo tu wszak prawdy przecież nie ma,….

Gorzej natomiast, gdy tak się stanie,
Że trzeba pisać sprostowanie.
Wszak się Redaktor ciężko napocił,
Wytężał strasznie, że i poknocił.
Nic się więc nie da tu spreparować,
Trzeba dementi sprytnie gdzieś schować.
Wstawić na koniec nudnej audycji,
W morzu utopić erudycji.

Bo tu wszak prawdy przecież nie ma,…

Swoje też robią kamerzyści,
Mistrzowie obrazu, iluzjoniści.
„Naszemu” choćby miał oczy przepite,
Dalekie plany, ujęcia zakryte.
Adwersarzowi, gdy ma zajady.
Zbliżenie! Powiększyć! Bez żadnej żenady.
Przyjdzie też nieraz, tak zwykłym trafem,
By z karła zrobić, ot jakąś żyrafę.
Lub też inaczej, ze słonia myszę
Taka technika, lecz o tym ciszej!

Bo tu wszak prawdy przecież nie ma,…

Adwersarz coś tam celnego mówi,
To go kamera, ot nagle zgubi.
Gdy się „nasz” zacznie drapać okrutnie,
To się w tym miejscu ujęcie utnie.
Takie są tricki profesjonalne,
Przecież to wszystko takie banalne.
Umysł niegłupi lecz całkiem zdrowy,
W domu zaś wniosek jest… kredytowy.

Bo tu wszak prawdy przecież nie ma,…

Dźwiękowiec też nie jest w ciemię bity,
Adwersarzowi wyostrzy więc nieco chrypy,
Tak, że ten gada jak papier ścierny,
Warsztat dźwiękowca, niemiłosierny.
„Nasz” choćby głos miał tuż po przepiciu,
To się po pasmach przytłumi tyciu.
Lub lekki szumek, by zamaskować,
Byle Wydawcy nie zdenerwować.
Gdyż może stać się tu wielka strata,
A do spłacenia kolejna rata.

Bo tu wszak prawdy przecież nie ma,…

Oświetleniowiec też wie co zrobić,
By swej karierze nic nie zaszkodzić.
Adwersarzowi snop światła upiorny,
Więc ten wygląda jakby toporny.
„Naszemu” da się spokojne pastele,
One zmieniają naprawdę wiele.
Choćby był typem z albumu Lombroso,
Żadna to sprawa, pastele nie szkodzą.
Taka technika, taki to jest spryt.
Wydawca czuwa, gdzie tu zrobić zgrzyt.
Trzeba tu mocno przecież główkować,
Gdy się chce komuś coś tam żyrować.

Bo tu wszak prawdy przecież nie ma,…

A ty mój widzu nic nie kapujesz,
Wszystko bezbłędnie w ciemno kupujesz.
Dasz się też sprytnie wywieźć w pole,
Każdy odgrywa wszak tutaj swą rolę.
Znajdą się zawsze takie przyczyny,
By cię genialnie wpuścić w maliny.
Kto inny jest tu więc od myślenia,
Gdy przed ekranem mają tam lenia.
Ty się, rzecz jasna, o nic nie pytasz,
Lecz, jak ten indor, wszystko przełykasz
Boć przecież, gdy brak jest realizmu,
To i deficyt jest krytycyzmu,

Bo tu wszak prawdy przecież nie ma,…

Bo tu wszak prawdy przecież nie ma,
Gdyż leci tutaj teleściema.
Tu się więc sprzeda każdą blagę,
No bo odchodzi telemagiel.

Bo tu wszak…

– „Telemagiel-teleściema” (Autor: n/n)

Prawda pani redaktor, że ktoś pani „warsztat” ładnie podsumował?